Ha! Jest! Narrreszcie! Wywiad z Asem, w którym opowiada on o swej nowej książce. Jak to As, nie mówi za wiele, ale wystarczająco, by mnie zachęcić. Zresztą dla niezdecydowanych jest też fragment powieści. Typowo As-owy. I nawet można się kilka razy uśmiechnąć. Pytanie tylko, czym, lub kim jest tytułowa żmija. Jeśli napisał to As to to może być wszystko. Od człowieka poczynając, a na nazwie broni - działa kończąc.
Zaczyna się całkowicie realnie, ale autor zapewnia, że nie odszedł od fantastyki.
Ciekawe tylko, gdzie ją ukrył. W każdym razie ja już ostrze sobie pazurki.
Oto wywiad i fragment utworu (na dole):
W rozmowie z Robertem Ziębińskim pisarz opowiada o wojnie w Afganistanie, a także o tym, dlaczego kocha fantasy, ale już nie napisze kontynuacji losów wiedźmina.
NEWSWEEK: Napisał pan kolejną powieść i znów bez wiedźmina - skończył już pan z tą postacią?
ANDRZEJ SAPKOWSKI: Skończyłem nie postać, lecz precyzyjnie zaplanowaną pracę pisarską, dokładnie w tym momencie, w którym miała zostać zakończona. Cóż można dodać po zakończeniu? Dalszy ciąg? Poważny autor i dorosły mężczyzna tak nie postępuje. Nadto, szanuję polskiego czytelnika i wiem, że w odróżnieniu od czytelnika anglosaskiego nie lubi być karmiony cyklem do przesady. Amerykańscy fani fantasy mogą w nieskończoność czytać cykl, którego akcja ogranicza się do wędrówki i zabijania trolli. Trzydziesty szósty tom z serii o zabijaniu trolli, a jakby ich zapytać, o czym dalej chcieliby poczytać, powiedzą, że jeszcze o zabijaniu trolli. Najważniejsze zaś jest, że wiedźmin groził mi rutyną. Opisując wciąż ten sam świat i bohatera z książki na książkę autor popada w coraz większą rutynę. A rutyna jest dla pisarza zgubna.
I uciekając przed rutyną osadził pan akcję nowej powieści w Afganistanie?
- Jak uciekać, to jak najdalej, prawda? A co do osadzania - autor osadza, gdzie mu się żywnie podoba. Dlaczego stary rybak Santiago wypływał łowić marliny z Hawany, a nie z Key West na Florydzie? Bo tak się podobało autorowi. A pan jakiej odpowiedzi oczekiwał? Że dlatego Afganistan, żem rusofil, żem w młodości należał do partii komunistycznej, a książkę napisałem z tęsknoty za Związkiem Radzieckim?
Nie obchodzi mnie, czy należał pan do partii komunistycznej, czy nie. Interesuje mnie, dlaczego ze wszystkich wojen świata pan wybrał Afganistan.
- To wszystko przez muzę, proszę pana. Przelatywała nad moim osiedlem. Przelatująca muza jak gołąb, czasem coś upuści. Jednemu gówno na beret, innemu natchnienie. W postaci pomysłu na książkę. Prezentów od muz nie lekceważy się.
Wymyślił pan w ten sposób początek cyklu podobnie jak opowieści o wiedźminie?
- Nie. "Żmija" to zamknięta całość. Standalone, jak określają to Anglosasi. Żadnych dalszych ciągów.
Wrócę jeszcze do Afganistanu. Wydanie w Polsce powieści, w której bohaterami są radzieccy żołnierze, jest albo krokiem odważnym, albo ruchem obliczonym na skandal.
- Gdybym chciał naprawdę naskandalić, wybrałbym inny temat, nie brakuje takowych, nasi rodacy mają więcej tabu niż Maorysi. Ale nie nam natury skandalisty. Akt szczególnego heroizmu to też raczej nie jest, bo czymże ryzykuję? Zamkną mnie? Grzywnę wymierzą? Postawią przed komisją? Wyrzucą z SPP? E tam, najwyżej przejadą się po książce zjadliwie od góry do dołu i w tę i nazad. Rzecz mi nie nowa, trylogię husycką też odsądzano od czci i wiary za inkwizycję, którą przedstawiłem w nieładnym świetle, a wszak ładna była i milutka niby kotek Mruczek. Przeżyję. Czasem nawet zabawnie jest pożeglować pod prąd. Gdybym chciał popłynąć na koniunkturze, spłodziłbym coś patriotycznie nadętego w stylu TVP i spodobał się wszystkim.
Kolejny wiedźmin też byłby strzałem w koniunkturę!
- Może i byłby. Ale go nie ma i próżno dywagować. "Żmija" jest realistyczna...
- Nie jest. To klasyczna fantasy.
Nie miałem i nie mam zamiaru zdradzać tego gatunku, nie widzę powodów, by odeń uciekać. Nie myślę zabiegać o przychylność krytyki ani łasić się do głównego nurtu, mającego fantastykę za literaturę niepoważną, a autora fantastyki za "pisarza inaczej". Ja fantastykę zwyczajnie lubię. Czytać i pisać. To chyba wystarczający powód.
Początek pana najnowszej powieści przypomina jednak mocną literaturę sensacyjno-wojenną spod znaku, powiedzmy, Toma Clancy'ego.
- Początek i owszem. To zabieg świadomy, wzorowany na hollywoodzkim paradygmacie scenariuszowym. Tak jak u Alfreda Hitchcocka: rozpoczynać od trzęsienia ziemi, a potem napięcie ma rosnąć. Jak we współczesnym kinie akcji: zaczyna się od ostrej strzelaniny, żeby zatrzymać widza w kinie, żeby nie wyszedł. To prawda, że w "Żmii" ten realistyczny i naturalistyczny wojenny początek mało przypomina klasyczną fantasy, ale, powtarzam, to tylko początek, uwertura. Zresztą, czy muszę się usprawiedliwiać?
Nie musi się pan usprawiedliwiać. Nie mówię, że to jest złe, a jedynie że zaskakujące.
- Zaskakująca jest fascynacja strzelaniną? Wojną? Bronią? Zabawą dużych chłopców? Jeśli pierwszoplanowym bohaterem czyni się żołnierza, trzeba pokazać jego świat - używać żargonu, nazywać broń tak jak nazywają ją żołnierze, pokazać go okopie i w walce. Trzeba pomóc czytelnikowi wejść w świat fabuły, pomóc zrozumieć, utożsamić się. To jest kanon, niezłomne principium fabuły i narracji, zasada tworzenia opowieści.
Jak się pan tego nauczył? Był pan handlowcem. I jak zareagowała pan rodzina na wieść o tym, że zamierza pan zmienić zawód? Nie mieli pana za wariata?
- Sam siebie miałem momentami, ale co było robić. Transformacja ustrojowa zrobiła ze mnie bezrobotnego. Sprawdzałem się jako handlowiec w dużej państwowej centrali handlu zagranicznego, a takie centrale transformacja pozbawiła racji bytu, bo zniesiono monopol państwa na handel z zagranicą. Ekonomia, jak natura, nie znosi próżni, toteż miejsce central-kolosów zajęły małe prywatne firemki. Dla tych nie byłem jednak pracownikiem atrakcyjnym - byłem po prostu za stary. Te firmy potrzebowały młodych, dyspozycyjnych dwadzieścia cztery godziny na dobę, w domu raz na tydzień, reszta czasu za kierownicą - a ja na domiar złego nie prowadzę samochodu. Nie mając alternatywy pewnie bym się w końcu gdzieś na pracę załapał, ale ja alternatywę miałem. Pisarstwo, w które mocno byłem już podówczas zaangażowany. Byłem świadom ryzyka i miałem, szczerze rzekłszy, niezłego stracha. Małżonka była po prostu przerażona, reszta rodziny załamana. No bo przecież powszechnie wiadomo: pisarz nic nie robi dzionek cały, a wieczorem zakłada kapelusz z piórem i udaje się do SPATiF-u, skąd nad ranem koledzy przynoszą go do domu pijanego w sztok. Ale jakoś poszło, myślę, że nieźle. Nie żałuję tamtej decyzji. Warto było zaryzykować.
Nie da się tego ukryć - dwa miliony sprzedanych książek, do tego tłumaczenia na niemal wszystkie najważniejsze języki. Jest pan dzisiaj gwiazdą, chociaż dość przekorną. Czytając wywiady z panem, trudno nie zauważyć, że lubi się pan nabijać z dziennikarzy. Do tego bardzo pilnuje pan własnej prywatności. Nigdy nie miał pan ochoty stać się prawdziwym celebrytem?
- Och, proszę mi nie imputować nabijania się z dziennikarzy. Ja dziennikarzy lubię, wielu może zaświadczyć. Nabijam się, bywa, mea culpa, z aroganckich i nachalnych durniów, z nadętych amatorów, którym zdaje się, że posiedli i sprawują rząd dusz. Co do bycia celebrytem - czy celebrytą, diabli wiedzą, jak deklinować to cudaczne słowo - szanowny panie, niepomiernie mierżą mnie te wszystkie rozkładówki, na których tak zwane gwiazdy pozują przy swoim kominku czy z psem chartem. Ja, Andrzej Sapkowski, nie jestem osobą publiczną. Publiczna, jeśli już, jest książka przeze mnie napisana. Możecie o niej mówić dobrze lub źle, możecie ją celebrować albo spalić, wola wasza, książki dola. Ale moje prywatne życie jest moją wyłączną własnością i nie zgadzam się na upublicznianie go w jakiejkolwiek formie.
Jedno z najbardziej absurdalnych pytań, jakie panu zadano, brzmiało moim zdaniem tak: "Czy boi się pan spacerować samotnie po lesie"…
- Prawda. Zdradziłem swe zamiłowania, i taka była reakcja. Jak pan się nie boi tam chodzić, tam asfaltu nie ma, zabłądzić można, kleszcze tam są…
Otóż zainspirowało mnie ono do podobnego pytania. Czy jest coś, czego pan się boi?
- Szczycę się trochę tym, że nie boję się nawet dentysty. W poczekalni nie przeraża mnie i nie przyprawia o panikę nawet ów specyficzny zapach, świst wiertła i wycie obsługiwanego właśnie delikwenta. A gdy na mnie kolej, pytany o znieczulenie zazwyczaj odpowiadam: "Dziękuję, nie trzeba". A mówiąc poważnie, jeśli jest coś, czego się boję, to otaczającego mnie chamstwa i brutalności. Jestem człowiekiem postury mikrej, by nie powiedzieć nikczemnej, dlatego chwilami przeraża mnie otaczający bandytyzm, brutalność i chamstwo. Są momenty, gdy należałoby wstać i zareagować, a ja nie mam, psiakrew, warunków. I to się nie zmieni, dopóki jakiś ustawodawca nie zezwoli mi na posiadanie broni. Która wyrówna szanse.
Lekarstwem na agresję na ulicach będzie masowe wydawanie zezwoleń na broń?
- Po co ta ironia? Czy ja mówiłem, że masowe? Mówiłem o sobie. Jestem oficerem rezerwy, na broni palnej się znam i potrafię nią wcale sprawnie posługiwać. Nie jestem wariatem, który zastrzeli sąsiada, bo jego pies nasrał na moją wycieraczkę. Ale w sytuacji kryzysowej mógłbym obronić siebie, rodzinę lub potrzebującego pomocy postronnego.
Fragment nowej powieści Andrzej Sapkowskiego możesz przeczytać
TUTAJ:
http://www.newsweek.pl/artykuly/sekcje/ ... ja,35403,1