UWAGA. W POŚCIE MNÓSTWO SPOILI.
Nie miałem pojęcia, że "I am Legend" jest ekranizacją/adaptacją książki. W ogóle nie wiedziałem, że istnieje książka. Ale do rzeczy.
"I am Legend" nie jest filmem wybitnym. Nie jest też jednak filmem złym. Na plus z pewnością można zaliczyć grę aktorską Willa Smitha - uważam że rolę Roberta Nevill'a odegrał świetnie. Zastrzeżeń nie mam również do oprawy graficznej - postapokaliptyczna przyszłość pokazana w filmie wygląda naprawdę realistycznie. Całkowicie pozytywnie na tle beznadziejnej fabuły wypada również muzyka Jamesa Newtona Howarda. No właśnie. Fabuła. Bardzo oklepany schemat - gatunek ludzi praktycznie wyginął, świat natomiast jest pełen potworów. Coś bardzo podobnego do "28 dni później" czy "28 tygodni później" (imho oba filmy posiadały najlepsze soundtracki jakie kiedykolwiek słyszałem i to była właściwie jedyna zaleta obu filmów). Tam również ludzkość jest atakowana przez wirus, który zmienia ludzi w bezmyślne zombi. I podobnie jak w "I am Legend" wirus przenosi się poprzez ugryzienie - no co prawda przez powietrze także ale... oklepany schemat. I tu i tu mamy ludzi odpornych na wirusa. Jednak na tym podobieństwa się kończą. Bo nawet jeśli "28 dni później" oraz "28 tygodni później" mogę ocenić jako filmy beznadziejne, to o "I am Legend" powiedzieć tak nie mogę. Robert Neville, który przypuszcza, że jest ostatnim człowiekiem na świecie, próbuje znaleźć lek na tą chorobę. Jego jedynym towarzyszem niedoli jest pies - to właśnie do niej najczęściej skierowane są monologi naszego doktora. A jest ich całkiem sporo. Przez większą część filmu możemy obserwować narastające szaleństwo bohatera. Próba poderwania manekina w księgarni jak i również monologi do nich tylko to potwierdzają. Sytuacja diametralnie zmienia się, gdy podczas jednej z "przejażdżek" po mieście wpada w pułapkę, a w jego obronie, nieodporny na wirusa przenoszonego przez krew pies, zostaje zarażony ostatecznie zaś- zabity przez samego bohatera. Po tym incydencie decyduje się zakończyć swoje życie. I prawdopodobnie by mu się to udało, gdyby nie to, ze pewna kobieta usłyszała nadawany przez niego codziennie sygnał radiowy i w krytycznym momencie uratowała go. Od tego momentu, film zamiast stać się jeszcze ciekawszym, robi się żenującym, czyli staje się takim, jakim jest większa część chłamu amerykańskiej produkcji.Mimo wszystko nie jest to typowy amerykański film a przynajmniej wydaje mi się, że w założeniu nie miał nim być.
I właśnie dlatego jest warty oglądnięcia. Dla poczucia samego klimatu.
No to popatrz na alternatywne zakończenie:
http://video.google.com/googleplayer.sw ... mp;fs=true