Teraz jest 22 gru 2024 23:19:00




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Śnieżnobiałe palisady [metafizyczne/fantasy] 
Autor Wiadomość
Użytkownik

Dołączył(a): 04 cze 2008 18:27:57
Posty: 27
Post Śnieżnobiałe palisady [metafizyczne/fantasy]
- Cel - mówił dalej Mistrz. - Cel implikuje porządek. Brak celu implikuje chaos.
- Więc podstawą jest obranie celu?
- Och, gdybyż to było takie proste. Cel ma to do siebie, że osiągnięty traci znaczenie. Zostaje po nim krótkotrwałe, często iluzoryczne uczucie satysfakcji.
- Innymi słowy, należy obrać sobie taki cel, którego osiągnięcie jest stuprocentowo niemożliwe?
- Albo w ogóle zrezygnować z celowości i pogrążyć się w chaosie. Chaos niekoniecznie jest czymś złym. Jeśli przyjmiemy, że moralność wynika nie z konsekwencji naszych czynów, a z ich intencji, okazuje się, że działania chaotyczne są etycznie neutralne.
- Którą z etyk masz na myśli?
- Kpisz?
- Skądże! Pytam najzupełniej poważnie.
- Etyka jest jedna dla wszystkich istot obdarzonych moralnością. Mylisz etykę z etosem, który jest zbiorem zasad moralnych przestrzeganych przez daną społeczność.
- Zboczyliśmy z tematu - zauważyłem. - Mówiliśmy o celu i bezcelowości.
- Nie - zaprzeczył Mistrz. - Mówiliśmy o porządku i chaosie.
- Zawsze zastanawiałem się, czy taki dualizm ma sens. Bo czym tak naprawdę jest porządek? Jak odróżnić go od chaosu?
- Porządek da się określić i zrozumieć przewidując jego konsekwencje na podstawie wcześniejszych elementów. Weźmy chociażby ciąg liczb - tu Mistrz końcem laski napisał na piasku:
1, 2, 4, 8, 16, 32
- Te liczby ułożone są w określonym porządku. Każda jest dwukrotnie niższa od następującej po niej i dwukrotnie większa od poprzedzającej ją. Ciąg tych liczb cechuje celowość. Możemy przewidzieć kolejne liczby - 64, 128, 256 i tak dalej... Z liczbami ułożonymi w ciąg chaotyczny nie potrafimy przewidzieć jakie pojawią się w nim liczby.
Zamyśliłem się i palcem na piasku napisałem:
2, 3, 5, 7, 11, 13
- Te liczby są chaotyczne - oświadczyłem. - To znaczy, ułożone są w sposób chaotyczny.
- To liczby pierwsze - zauważył Mistrz.
- Ja to wiem. I ty też. Ale człowiek, który nie wie o liczbach pierwszych dostrzeże chaos. Żadna liczba pierwsza nie wynika z poprzedniej nie ma pomiędzy nimi żadnego związku, jest tylko kryterium przynależności - brak dzielników innych, niż jeden i sama liczba pierwsza. Jeśli nie znamy tego kryterium...
- Rozumiem, co masz na myśli.
- Takich przypadków jest więcej - ciągnąłem. - Liczby doskonałe. Kolejne miejsca po przecinku liczby pi. Albo napisana po łacinie Biblia. dla nieznających tego języka jej treść będzie ciągiem przypadkowo następujących po sobie liter. Co, jeśli każdy "przypadkowy" ciąg jest tak naprawdę układem elementów posegregowanych w sposób nie chaotyczny, a celowy, przy czym celowość ta jest dla nas niezrozumiała?
Mistrz uśmiechnął się, jakbym powiedział coś bardzo mądrego i jednocześnie bardzo zabawnego.
- Stawiasz więc tezę, że chaos nie istnieje. Wszystko toczy się w sposób uporządkowany, a każde z ziaren rozsypanych na blacie stołu układa się w sposób przyporządkowany do kryterium, które jest dla nas niezrozumiałe. Tak?
W jego ustach brzmiało to absurdalnie.
- To logiczne - broniłem się.
- Logiczne - powtórzył Mistrz. - A którą z logik masz na myśli?

***
Kiedy spotkałem Alicję pierwszy raz, nie zakochałem się w niej. Opowiedziałem jej jakiś żart. Śmiała się, choć żart wcale nie był zabawny. Potem poszliśmy na spacer i nie zakochałem się patrząc w jej orzechowe oczy, słysząc cichy głos, czując dotyk miękkiej dłoni. Kiedy odprowadziłem ją do domu i po raz pierwszy pocałowała mnie w policzek, również się nie zakochałem.
Przez kolejne miesiące nic się w tej materii nie zmieniło. Nieważne czy spędzaliśmy czas w kinie, kawiarni czy w łóżku. Była wspaniała pod każdym względem - piękna, inteligentna, obdarzona wspaniałym charakterem i poczuciem humoru - nie potrafiła jednak wzbudzić w moim sercu tego, co odkryłem w wieku -nastu lat. Uczucia tak silnego, że aż odurzającego i zwalającego z nóg.
Oczywiście, zależało mi na Alicji, ale tak, jak zależy nam na najbliższych przyjaciołach, ukochanym hobby, czy wymarzonej pracy. To nie była miłość.
Kiedy zginęła, nie uroniłem ani jednej łzy. Nieco później okazało się, że na cierpienie przyszło mi trochę poczekać.

***

Trzeciego dnia znalazłem na strychu bardzo stary, oprawiony w szare okładki zeszyt. Był pognieciony i pachniał kurzem. Zaciekawiony otworzyłem go.
OPOWIEŚCI O CHŁOPCU - odczytałem napisany dużymi, kształtnymi literami tytuł.
Przekartkowałem zeszyt. Większość stron zapisana była pismem przywodzącym na myśl gryzmoły pierwszoklasisty albo człowieka, który bardzo długo nie miał do czynienia z długopisem. Pierwsze strony zapisane były wiecznym piórem, mniej więcej od połowy tajemniczy kronikarz przerzucił się na granatowy długopis.
Zszedłem na dół Zeszyt położyłem na stole w kuchni. Wstawiłem wodę na herbatę.

CHŁOPIEC I BURZA

Późnym popołudniem Chłopiec zauważył ciężkie burzowe chmury zasnuwające okolice. Rolnicy w pośpiechu uciekali przed porywistym, zrywającym czapki z głów wiatrem.
Chłopiec usiadł na skraju lasu. Burza podpłynęła do niego, znacząc niebo ciemnością.
- Nie boisz się mnie? - zapytała na poły zdziwiona, na poły zaciekawiona. W jej głosie nie było wrogości, dlatego Chłopiec odpowiedział.
- Widziałem cię już wiele razy. Wiem, że cierpisz, bo zawsze krzyczysz piorunami i płaczesz deszczem. Ludzie się ciebie boją, co sprawia, że cierpisz, jest ci smutno. Jesteś jednak zbyt dumna by to okazać, dlatego nas straszysz.
Zaczął padać deszcz. Burza płakała. Długo, bardzo długo. Powoli zapadał zmrok. Przez cały ten czas Chłopiec nie odrywał od niej wzroku. W końcu stał po kostki w wodzie, a od uderzeń piorunów dzwoniło mu w uszach. Mokre ubranie lepiło mu się do ciała, woda wlewała się do butów, a włosy zmieniły się w burzę poskręcanych strąków. Mimo to, Chłopiec wciąż stał i patrzył na Burzę. Towarzyszył jej do samego końca.
- Gdyby cię nie było - szepnął. - nigdy nie poznalibyśmy smaku tęczy.


(1958)

***

Postanowiłem wynająć ten stary dom. Nie od razu, oczywiście. Najpierw obejrzałem go dokładnie.
Właściciel powiedział, że cały dom jest do mojej dyspozycji - dwa lata temu odziedziczył go po dziadku i od tamtej pory dom stoi nieużywany.
- Do sklepu niedaleko, a sąsiedzi nie będą panu przeszkadzać.
Istotnie, dom stał na uboczu. Mały, jednopiętrowy budynek. Artystyczny nieład w okalającym go ogrodzie.
W środku - kuchnia, pokój, łazienka. Na górze strych. Meble przykryte zakurzoną folią. Tłusty brud na podłodze.
Dokonałem kilku rachunków. Proponowany czynsz był mniej, niż symboliczny - ostatecznie wynajmowałem ten dom tylko na dwa miesiące, na dodatek zadeklarowałem się przez ten czas doprowadzić go do stanu używalności. Okolica tchnęła spokojem, zaś sam dom emanował czymś nieuchwytnym, czymś nieodparcie kojarzącym się z dzieciństwem, beztroską zabawą na polanie na domem, niekończącymi się włóczęgami po okolicy, zapachem pieczonego chleba...
Potrząsnąłem głową, jakbym odganiał natrętną muchę. Skąd takie myśli? Wychowałem się w sercu betonowej dżungli, wśród smrodu spalin i tabliczek z napisem "Nie deptać trawników". Skąd więc ta nostalgia i tęskne uczucie deja vu?
Miejsce dobre, jak każde inne.
To ja je wybrałem, czy ono mnie?

***

- Teraz już nic nie czuje - powiedział cicho ojciec Alicji, nie kryjąc łez. Nikt ich nie krył. Wszystkim zgromadzonym na pogrzebie szkliły się oczy.
Mnie nie. Ja jeden po niej nie płakałem, choć znałem ją lepiej, niż większość obecnych tam ludzi. Moje suche oczy były obrazą, bluźnierstwem, najgorszą zniewagą. Zdawałem sobie z tego sprawę, jednak nie potrafiłem odnaleźć w sobie łez.
Teraz już nic nie czuje.
Ja też nie.

***

Tym razem wróciliśmy do lasu, spacerując wokół tego, co już zawsze miało być dla mnie śnieżnobiałymi palisadami.
- Słyszałeś to powiedzenie, że Bóg kocha artystów, a Kościół ich nienawidzi?
Zaśmiałem się, bo choć nie znałem tego przysłowia, spodobała mi się jego przewrotność.
- Pewnie zostało wymyślone w czasach sprzed Dawkinsa.
Mistrz zmrużył oczy.
- Artyści propagujący ateizm też służą Bogu. Na swój sposób.
- Podważają wiarę w Boga, działając więc na jego szkodę.
- A czym jest wiara bez odrobiny refleksji? Zastanowienia? Zwątpienia? Myślisz, że Wszechmogący chce, by wierzyli w niego krótkowzroczni ignoranci?
- Niektórym zwątpienie niezbyt służy. Na świecie prawie nie ma Abrahamów.
- Ale każdy w coś wierzy. Nawet Dawkins miał swojego intergalaktycznego tyrana Xenu. Kiedy ktoś mówi, że nie wierzy w nic, oznacza to, że kłamie. Duchowość zawsze była i jest wpisana w naturę człowieka. Wierzymy w nadrzędną siłę rządzącą naszymi losami. Czy nazwiemy ją Jezusem, Jehową, Allachem czy Przeznaczeniem - nieważne.
- To jeszcze nie dowód na istnienie Boga.
- Znowu zaczynasz z tym swoim "dowodem". Wiara pozbawiona jest dowodów, bo jest wiarą, a nie wiedzą czy nauką. Nie ma doświadczenia sprawdzającego istnienie Boga. Gdyby było, wiara byłaby niepotrzebna.
- Święty Tomasz z Akwinu mówił coś innego.
- Tak, ale on odnosił się do religii chrześcijańskiej, a chrześcijańscy filozofowie mają to do siebie, że zazwyczaj głoszą przepotworne bzdury. "Filozofia służebnicą teologii". Dobre sobie!
- Należy więc wierzyć, jednocześnie cały czas wątpiąc?
- Albo nie zawracać sobie tym głowy. Ewentualnie przyjąć założenie Pascala, choć moim zdaniem jest to pójście po linii najmniejszego oporu. I nie ma nic wspólnego z prawdziwą wiarą.

***
- To twój kot? - zapytałem pięcio-, sześcioletniej dziewczynki, która siedziała na schodkach głaszcząc pręgowanego rudzielca. Byłem pewien, że to ten sam, który odwiedził mnie pierwszej nocy w starym domu.
- Nazywa się Bzdurka - powiedziała dziewczynka. - A ja jestem Tabita. Tabita Anioł.
- Bardzo mi miło - uśmiechnąłem się.
- To pan wprowadził się do starego domu?
Pokiwałem głową.
- Przyjechałem wczoraj. Odpoczywam tu. Dużo spaceruję, rozmawiam z ludźmi, robię zdjęcia...
- Tutaj nikt nie przyjeżdża - powiedziała Tabita. - tylko rodzina ludzi, którzy tu mieszkają. Raz przyjechało małżeństwo z dziewczynką w moim wieku. Bawiłyśmy się w dom i ona spadła z drabiny. Jej mama wpadła w historię, a jej tata zadzwonił po lekarzy.
- W co wpadła jej mama?
- W historię.
Pokiwałem głową, uśmiechając się w duchu.
- Bzdurka nie jest moja - mówiła dalej dziewczynka. - Jednych lubi, innych nie. Chce pan wiedzieć, skąd się wzięło moje nazwisko? To bardzo ciekawe - zapewniła.
- Pewnie - uśmiechnąłem się. - Opowiadaj.
Tabita przymknęła oczy.
- Po pierwszej wojnie światowej w naszej wsi pojawił się anioł. Prawdziwy anioł ze skrzydłami, aureolą i wszystkim. Ludzie dziwili się, kiedy mówił im, że uciekł z Nieba. Niektórzy się go bali i wypędzili ze wsi. Izul, bo on tak się nazywał, zamieszkał w lesie. co jakiś czas wychodził, ale ludzie rzucali w niego kamieniami. Potem...
- Tabito, nie zagaduj pana!
Odwróciłem się, napotykając wzrok kobiety, która mogła być tylko matką mojej małej rozmówczyni. Te same oczy, postawa, mimika.
- nic się nie stało - zapewniłem. Matka Tabity spojrzała na mnie podejrzliwie, bez słowa chwyciła córkę za rękę i szarpnęła.
- Chodźmy - rzekła do córki, nie spuszczając ze mnie wzroku. Bzdurka wyrwała się z rąk dziewczynki i uciekła gdzieś.
- Do widzenia! - Tabita pomachała mi ręką.

***

CHŁOPIEC I KAMIEŃ

Chłopiec położył się pod drzewem przy brzegu rzeki. Jej szum rozleniwił go, więc Chłopiec przymknął oczy i wyciągną się na trawie. Coś jednak uwierało go w plecy, nie pozwalając na przyjęcie wygodnej pozycji.
W końcu podniósł się i zobaczył, że z ziemi wystaje kanciasty kamień. Był na tyle duży, by przeszkadzać w wypoczynku, jednak na tyle mały i śliski, by nie dało się go wyciągnąć i wyrzucić.
- Przeszkadzasz mi w wypoczynku - powiedział Chłopiec. - To miejsce jest idealne, by w cieniu drzewa złożyć głowę, zamknąć oczy i przeczekać spiekotę południa. Tobie ono nie służy, jesteś kamieniem i gorąco ci nie przeszkadza. Gdybyś dał się wyciągnąć, wielu ludzi znalazłoby tu ukojenie.
A Kamień na to:
- Tkwiłem tu zawsze, jeszcze nim płynęła tędy rzeka i nim na tę glebę spadło nasienie, z którego wyrosło drzewo. To miejsce należy do mnie i nigdy się stąd nie ruszę.
Chłopiec podniósł się z trawy.
- Jesteś zły - powiedział do Kamienia. - Mógłbyś dać wielu ludziom coś dobrego, coś co posiadasz i sam z tego nie korzystasz. Nie zrobisz tego jednak, bo jesteś stary i prędzej przepadniesz, niż uświadomisz sobie, że świat wokół ciebie nie jest już taki, jak kiedyś. Odmawiasz innym łaski, na której ci zbywa.
To mówiąc odszedł i nigdy więcej nie wrócił w to miejsce. Kilka lat później drzewo zostało ścięte, a bieg koryta rzeki zmieniony. Zamień zginął zalany betonem pod fundamenty domu, który powstawał w tym miejscu.

(1973)


***

Marek był księdzem, ale zrzucił sutannę, bo kapłaństwo nie zaspokajało jego duchowych potrzeb. Wstąpił do sekty, z której odszedł po trzech miesiącach. Potem przestał wierzyć w Boga. Jeszcze potem w ogóle przestał wierzyć. Komukolwiek w cokolwiek.
Wpatrywałem się w rzednącą pianę mojego piwa i milczałem.
- Zadręczasz się tym - oznajmił mi Marek. - To był wypadek zdarza się.
- Nic nie czuję - wyznałem. - Kiedy wyciągnąłem ją spod tego samochodu serce waliło mi jak oszalałe, a krew buzowała w skroniach. Ale to była tylko adrenalina. Później, gdy widziałem ją w kostnicy, a potem w trumnie... było mi przykro. Czułem zwykły żal, a nie druzgoczące poczucie porażki, jak wtedy, gdy umarł mój ojciec.
Marek pokiwał głową, udając, że mnie rozumie.
- Nigdy jej nie kochałem, ale nie mogłem bez niej żyć.
- Skoro nigdy jej nie kochałeś - Marek mówił powoli, ważąc każde słowo. - to nic dziwnego, że nie cierpisz.
- Właśnie, że cierpię! - krzyknąłem. wokół nas zrobiło się cicho. Kilka osób odwróciło się w naszą stronę. Poczułem, że na twarz wpełza mi rumieniec.
- Cierpię - powtórzyłem ciszej, gdy już ostatnie zaciekawione spojrzenie skierowało się w inną stronę. - I to bardziej, niż kiedykolwiek. Czuję się, jakby setka pilników szorowała mój mózg. Czasem budzę się w środku nocy, a poduszka jest mokra od łez. To mnie zabija. Czuję, że pewnego dnia nie wytrzymam i strzelę sobie w łeb. Albo zanurzę się w wannie i nabiorę do płuc haust wody. Chwila szamotaniny i po kłopocie. Długo już nie zniosę tego czegoś, co rozrywa mi duszę.
- Dusza nie istnieje - Marek pociągnął łyk piwa.
- Skoro boli, to znaczy, ze istnieje.
- Bzdura. Niektórych ludzi bolą amputowane kończyny.
- To znak, ze kiedyś tam były. Marek, ja nie chcę wdawać się z tobą w teologiczne dysputy. Proszę się o radę, jak przyjaciela.
- Idź do psychiatry. Niech zapisze ci antydepresanty, albo jakieś inne prochy. Za miesiąc ci przejdzie.
Westchnąłem.
- Nie wiem, czy przeżyję miesiąc. Poza tym, przecież sam niedawno mówiłeś, że psychologia to takie samo szarlataństwo, co religie.
- Bo tak jest. ale z dwojga złego lepiej, żebyś poszedł do psychologa, niż do księdza.
- Czemu?
- Bo psycholog nie będzie cię straszył ogniem piekielnym.
Dopiłem piwo i zamówiłem następne.
- Jeszcze jakieś pomysły?
Marek zastanowił się.
- Zmień otoczenie. Masz przecież wakacje. Chcesz, to pożyczę ci kasy. Sporo zarobiłem na swojej najnowszej książce.
No tak, pomyślałem. To jego "dzieło" pod tytułem "Amputować Boga", które pisał ostatnie pół roku. antyreligijna książka faceta o takim życiorysie po prostu musiała stać się bestsellerem. Marek już wziął z wydawnictwa zaliczkę na poczet kolejnej książki.
- Piszesz i piszesz, w końcu oberwiesz ekskomuniką. Zaraz, jak to leciało? - przymknąłem oczy. - "W dzisiejszych czasach być katolikiem to jakby mieć przyczepiony do tyłka barwny neon z napisem <<Kopnij mnie>>".
- To mój ulubiony fragment - uśmiechnął się były ksiądz. - Zaraz po tym, w którym napisałem, że katolicki Bóg zakazuje seksu nawet małżonkom, jeśli współżycie nie ma na celu produkcji małych katolików. Co do ekskomuniki... mogę ci powiedzieć, gdzie ją mam. mogę ci nawet pokazać na mapie, tylko daj mi jakiś atlas anatomiczny.
Zaśmiałem się, ale w moim śmiechu brzmiały nutki rozpaczy. Marek zauważył to.
- Nie mogę już tak dłużej - wychrypiałem.
- Wyjedź - poradził mi mój przyjaciel. - Wróć tu, do tej knajpy równo za dwa miesiące. Spotkamy się przy piwie i zobaczysz, że będziemy rozmawiać zupełnie inaczej - wychylił kufel. - A teraz wybacz, muszę pędzić. Jestem zajętym człowiekiem, ale dla przyjaciół zawsze mam czas.
- Wiem - kiwnąłem głową. - Jesteś dobrym człowiekiem.
- Jestem bluźniercą, eksksiędzem i sekciarzem.
- Nie twierdzę, że jesteś doskonałe. Jesteś moim przyjacielem i pal diabli wszystko inne. Jeśli ktoś obrazi cię w mojej obecności to od razu go skasuję, niezależnie od tego, czy będzie miał pod szyją krawat czy koloratkę.
- Miło mi to słyszeć - Marek podniósł się z taboretu. Klepnął mnie w ramię. - Jeszcze będzie z ciebie ateista, zobaczysz.
- Nie licz na to - odparłem, także wstając. - Czyli tutaj, za dwa miesiące?
- Za dwa miesiące. Trzymaj się, byku.
- Ty też się trzymaj.
Podaliśmy sobie ręce i odeszliśmy, każdy w swoją stronę.

***

Był młody - to pierwsze, co rzuciło mi się w oczy. Chłopak był ode mnie młodszy jakieś trzy, cztery lata, wyglądał na nie więcej, niż dwadzieścia. Chociaż mieszkałem tu już dobry tydzień, był on pierwszym młodym człowiekiem, jakiego spotkałem na tej wsi. wcześniej widywałem tylko dzieci, ludzi dojrzałych i bardzo wielu starców.
To, co zwróciło moją uwagę w drugiej kolejności, to fakt, że chłopak poruszał się o lasce. Wyglądało to groteskowo, ale jednocześnie dziwnie dostojnie.
Chłopak szedł polną ścieżką nucąc pod nosem jakąś melodię. W pewnym momencie spostrzegł mnie i pomachał mi ręką.
Opuściłem aparat i odmachałem mu.
- Co ci się stało w nogę? - zawołałem.
Chłopak ruszył w moją stronę.
- Drobny wypadek podczas deszczu meteorytów - miał miły, przyjemny dla ucha głos. - Dwa tygodnie w gipsie i dłuższa kontuzja, ale było warto.
Zaśmiałem się.
- Dostałeś meteorytem w nogę?
Chłopak podszedł do mnie. miał jasne włosy i smutny, mądry uśmiech na twarzy.
- Obserwowałem niebo i nie zauważyłem dziury na ścieżce. Chwila nieuwagi i bach! Zapomniałem, że aby chodzić z głową w chmurach, trzeba najpierw twardo stapiać po ziemi. - posłał mi uśmiech, którego nie dało się nie odwzajemnić. - Robisz zdjęcia, jak widzę. Nie sądziłem, że tutejszy krajobraz mógłby komukolwiek wydać się interesujący. Lasy, pola, łąki... nic specjalnego. No, może poza pewnymi obiektami w głębi lasu.
- Jakimi obiektami?
- Młodzieniec wzruszył ramionami.
- Szkoda gadać - odparł. - Nie uwierzysz, dopóki nie zobaczysz.
- Zaprowadzisz mnie tam?
- Pewnie. Chodźmy, to niedaleko. - ruszył przodem. Mimo chorej nogi poruszał się szybko.
- Zaraz! - zawołałem za nim. - Nie wiem nawet, jak się nazywasz.
Chłopak odwrócił się.
- Wszyscy tu nazywają mnie mistrzem - odpowiedział. - Dlatego, że zawsze wygrywam. Zawsze.
- To niemożliwe - dogoniłem go. - Statystycznie rzecz biorąc.
- Statystyka to piękna rzecz, cudowne dziecko logiki. Szkoda tylko, ze nie działa.
- Nie działa? - uniosłem brew.
- Pomyśl o tych wszystkich zbiegach okoliczności, których doświadczyłeś w życiu, a z całą pewnością przyznasz, że statystyka jest równie skuteczna, co wróżenie z fusów.
- Przesadzasz - uznałem. - Przesadzasz, Mistrzu.

***

Kiedy tylko właściciel domu odjechał, zabrałem się za sprzątanie. Do południa doprowadziłem sypialnię i kuchnię do stanu jako-takiej używalności.
Zjadłem lekki obiad, po czym udałem się na spacer. Załadowałem plecak prowiantem i zabrałem aparat fotograficzny.
Wycieczka potrwała do wczesnego wieczora. Przeszedłem dobre dziesięć kilometrów, po czym zawróciłem. Zrobiłem całe mnóstwo zdjęć, dziesiątki razy uniosłem rękę, odwzajemniając pozdrowienia mijanych ludzi. Powietrze było rześkie i czyste, słońce raz po raz chowało się za chmurami.
Wyczerpany wróciłem do domu i ległem w łóżku jak ścięte drzewo. Rozrywacz był jakby przygaszony i nie szarpał mnie tak mocno, jak zwykle. Położyłem dłoń na piersi. Co, mały? Zmęczyłeś się?
Zasnąłem, zadowolony. Nic mi się nie śniło.
Na ranem coś mnie obudziło. Rozchyliłem powieki. Rudy kot siedział mi na piersi i patrzył prosto w moje oczy. Zielone ślepia lśniły w mroku niczym dwa szmaragdy. Przez chwilę nie byłem pewien, czy to nie sen. Mrugnąłem i kot uciekł. Serce waliło mi jak oszalałe.
Odetchnąłem głęboko i czar prysnął.
Po kilku minutach znowu spałem.
Gdybym się wtedy zastanowił, może przypomniałbym sobie o dawnym wierzeniu, że koty potrafią skraść śniącemu sen.
Może.
A może nie.

***

Wymknąłem się ze stypy pod jakimś wydumanym pretekstem.
Po powrocie do domu włączyłem telewizor. Obejrzałem komedię romantyczną i horror. Poszedłem spać.
Następny tydzień przeżyłem na biegu jałowym. Szum dnia codziennego dobiegał do mnie jakby zza grubej szyby. Jednocześnie coś w środku, coś pod sercem, zaczęło mnie szarpać, boleć, jakby w moich wnętrznościach zamieszkał jakiś pasożyt. Ból był niemal fizyczny. Do tego doszły kłębiące się w głowie myśli. Wspomnienia Alicji, jej uśmiechu, ciepła głosu i ciepła ciała.
Dopiero teraz ją pokochałem.
Poniewczasie.
Rwący ból duszy. Rozrywacz w moim ciele. i miłość, spóźniona o żywot.

***

CHŁOPIEC I LUSTRO


Mama Chłopca kupiła nowe lustro - stare pękło, gdy brat Chłopca strącił je ze ściany piłką.
Lustro było duże, lśniące i miało bogato zdobione ramy.
- Jestem bardzo piękne - powiedziało pewnego razu do Chłopca.
- Czemu tak uważasz? - zapytał.
- Ponieważ ludzie tak lubią się we mnie wpatrywać - odparło dumne.


(1974)

***

- Niebywałe, po prostu niebywałe - szepnąłem, dotykając białej, gładkiej jak marmur ściany. Kilkanaście metrów kwadratowych leśnej polany otoczone oślepiająco białym murem wykonanym z materiału nieznanego ani mnie, ani - nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości - nikomu innemu.
Odwróciłem się do Mistrza.
- Skąd to się tu wzięło?
Wzruszył ramionami.
- Nie mam pojęcia. Uprzedzając twoje kolejne pytania - nabrał powietrza i wyrecytował. - Jest tego więcej, kilka kilometrów dalej na zachód stoją dwa podobne artefakty. Ich istnienie jest tajemnicą poliszynela. Wiedzą wszyscy z okolicy, ale nikogo to nie obchodzi. Wielokrotnie usiłowano sforsować te śnieżnobiałe palisady, ale nigdy się to nie udało. Stoją tu od zawsze, choć podobno dawniej było ich więcej.
- Niesamowite - powiedziałem, idąc wzdłuż palisady. - Mogę zrobić kilka zdjęć?
- Nie widzę przeszkód.
- Czemu mi to pokazałeś? - zapytałem, podnosząc aparat do oczu.
Mistrz przysiadł na pniu zwalonego drzewa i wyciągnął paczkę papierosów.
- Przyjaciołom zdradza się nawet największe sekrety.
- Właśnie masz zamiar puścić z dymem sześć minut swojego życia - ostrzegłem, widząc jak wkłada do ust papierosa. - Poza tym, nie jestem twoim przyjacielem.
Wydmuchnął obłok dymu.
- Więc czemu troszczysz się o moje zdrowie? - zakrztusił się i kaszlał przez dłuższą chwilę.
- To ciekawe - powiedział, trąc łzy, które pociekły mu po policzkach. - Kiedy masz te cztery, pięć lat nie krępujesz się podejść do swojego rówieśnika i zapytać "Zostaniesz moim kolegą?" Potem przychodzi dorosłość, z biegiem lat sieć konwenansów i bon tonów oplata nas coraz ciaśniej... I tracimy coś bardzo ważnego.
- Filozof z ciebie - stwierdziłem.
Spojrzał na mnie.
- Kolejna rzecz, która mnie irytuje - oświadczył. - Ludzie zwracający mi uwagę słowami "Nie filozofuj!" gdy tylko powiem coś, co wykracza poza banalną przeciętność ich umysłów. Jakby bali się myśleć.
Mistrz wstał, gwałtownym ruchem rąk otrzepał spodnie, ujął laskę w dłoń i podszedł do mnie.
- Zostaniesz moim kolegą? - zapytał.
To było tak szczere i bezpośrednie, że odpowiedź sama wymknęła mi się z ust.
- Jasne - odparłem. - A będę mógł pobawić się twoimi resorakami?
Roześmialiśmy się obaj i w tej chwili, w cieniu śnieżnobiałych palisad narodziło się coś bardzo dla mnie ważnego.

***

Dostałem kilka maili, odebrałem parę telefonów. Znajomi pytali, kiedy wrócę do prawdziwego życia. Dziwili się, gdy odpowiadałem, że właśnie w nim jestem. Niektórzy deklarowali odwiedziny, nie przyjechał jednak nikt.
Rozrywacz usnął na dobre, choć wciąż wyczuwałem jego obecność. Nie umarł, tylko śpi. Czasem przez sen drapał pazurami o moje serce.
Doprowadziłem dom do stanu używalności. Zaprowadziłem porządek w ogrodzie, posprzątałem piwnicę i strych.
Dni mijały mi na spacerach i niekończących się dysputach z Mistrzem. Wciąż nie mogłem dojść, skąd posiada on tak rozległą wiedzę na tyle różnych tematów.
Zrobiłem przeszło trzy tysiące zdjęć. Większość nadawała się tylko do kasacji, jednak zaskakująco dużo było bardzo dobrych.
Codziennie odwiedzałem śnieżnobiałe palisady. Umierałem z ciekawości, co też może się za nimi kryć.
Przepisałem na laptopie wszystkie opowieści o Chłopcu. Postanowiłem zostawić zeszyt z nimi tam, skąd go wziąłem, choć pokusa przywłaszczenia sobie tego manuskryptu była ogromna. Jeśli ktoś przyjdzie tu po mnie, znajdzie go w starym kufrze na strychu.
Tabita opowiedziała mi resztę historii o aniele, który uciekł z Nieba.
Izula potajemnie odwiedzała pewna młoda dziewczyna, Jagoda. Ona, jako jedyna, widziała w nim nie odmieńca, a piękną istotę utkaną z Boskiej woli. Oboje spotykali się przy świetle księżyca. Nie rozmawiali. Milczeli, bo milczenie jest najcenniejszym darem, jaki jedna osoba może ofiarować drugiej.
W końcu okazało się, że Jagoda jest w ciąży. Powiła bliźnięta, Adama i Ewę, prababkę Tabity.
O Izulu nic więcej nie wiadomo. Może Bóg wybaczył mu ucieczkę i anioł wrócił do nieba. Może do dziś ukrywa się pobliskich lasach.
A może nie.

***

- Martwi mnie kondycja najmłodszego pokolenia.
- Faktycznie. Co czwarte dziecko ma nadwagę.
Mistrz spojrzał na mnie z irytacją.
- Nie bądź durniem. Nie mówię o kondycji fizycznej. Chodzi mi o działalność na polu kulturalnym i światopoglądowym.
- Może jaśniej?
- W zdrowym społeczeństwie młode pokolenie buntuje się przeciwko swoim rodzicom i dziadkom.
- Nie dostrzegam problemu. Jeszcze nigdy młode pokolenie nie było tak zbuntowane.
- To prawda, ale oni nie buntują się przeciwko starszym, tylko przeciwko samym sobie. Pokolenie post-PRLowskie rozpadło się na dziesiątki subkultur, setki grup i tysiące światopoglądów. Skinheadzi, punki, neonaziści, emo, metale, dresiarze, blokersi, diskopolowcy, rasta, pokolenie JP2, Generacja Nic - wszyscy krzyczą, ale w tej subkulturalnej Wieży Babel nie znajdziemy dwóch identycznych głosów. Bunt skierowany na zewnątrz jest twórczy, wpływa bowiem na rozwój społeczeństwa poprzez konfrontację rewolucyjnych idei z tymi starymi. Bunt skierowany do środka jest destruktywny, ponieważ hamuje rozwój społeczeństwa powodując stagnację i, w konsekwencji, jego rozpad.
- Ale z ciebie pesymista.
- To nie pesymizm, tylko realizm.

***

Zamiotłem podłogę, pozmywałem naczynia. Narzuciłem folię® na meble. Dokładnie pozamykałem wszystkie okiennice.
Torby stały już na werandzie. Nim wyszedłem z domu, po raz ostatni nabrałem w płuca to niesamowite powietrze. Chciałem dobrze zapamiętać jego smak, bowiem w głębi serca wiedziałem, że nigdy już tu nie wrócę.
Zamknąłem drzwi na klucz, który potem zostawiłem u Aniołów, moich najbliższych sąsiadów. Właściciel odbierze go, gdy zjawi się tu następnym razem.
Ruszyłem na przystanek. W połowie drogi dołączył do mnie Mistrz. Jego kontuzja nogi należała już do dalekiej historii.
- Daj - bezceremonialni zdjął mi z grzbietu najcięższą torbę.
Szliśmy przez lab, ponieważ chciałem raz jeszcze rzucić okiem na śnieżnobiałe palisady.
- Przyjedziesz jeszcze?
- Na pewno - kiwnąłem głową w roztargnieniu.
- Nos ci się wydłuża.
- Co?
Mistrz zamrugał.
- Nie wrócisz tu. Założę się, że po raz ostatni patrzysz na palisady. I wiem, że wygrałbym ten zakład. Ja zawsze wygrywam.
- Pewnie masz rację.
Milczeliśmy.
- Mogę ci obiecać, że jeszcze się spotkamy - powiedziałem. - I to nie raz.
- O to mógłbym się założyć - uznał Mistrz. - Nie jesteś jednym z tych, którzy zapominają o przyjaciołach.
- Chyba nie - przyznałem.
Nie rozmawialiśmy już. Wszystko zostało powiedziane.
Kiedy podjechał autobus, podaliśmy sobie ręce.
Coś się skończyło, ale nie żałowałem.
Miało zacząć się coś nowego i wiedziałem, że jestem na to gotowy.
Nie mogłem się doczekać.

***

CHŁOPIEC I ŚMIERĆ

Pewnego dnia Chłopiec był smutny, schował się więc na strychu i płakał bardzo długo.
- Dlaczego płaczesz? - usłyszał nagle za swoimi plecami. Chciał się odwrócić, ale tkwił wciśnięty między stare pakunki, gdzie niepodobna było się odwrócić.
- Jest mi smutno, bo umarł mój najlepszy przyjaciel, towarzysz zabaw.
- Ja mogę być twoją przyjaciółką - powiedział głos.
- Kim jesteś? - Chłopiec otarł łzy. - Nie mogę się odwrócić i na ciebie spojrzeć.
- Nigdy mnie nie zobaczysz.
- Więc co z ciebie za przyjaciel?
Głos zrobił się nagle bardzo cichy.
- Jestem przy tobie od chwili twoich narodzin. Obserwuję każdą sekundę twojego życia. Zawsze, gdy grozi ci jakieś niebezpieczeństwo, ja jestem blisko ciebie. Pewnego dnia wezmę cię za rękę i razem odejdziemy tam, gdzie nikt nas nie znajdzie. Nie ma lepszej i wierniejszej przyjaciółki niż ja.

(1999)

***

Knajpa w centrum miasta przez te dwa miesiące prawie się nie zmieniła. Te same taborety, to samo zadymione powietrze, ten sam człowiek za barem.
Siedziałem przy tym samym stoliku co dwa miesiące temu, piłem ten sam gatunek piwa, możliwe, że nawet z tej samej szklanki.
Brakowało tylko Marka. Mijały kwadranse, a on wciąż się nie zjawiał.
Zapomniał? Nie mógł przyjść? A może był już wcześniej i wyszedł, nie zastając mnie w umówionym miejscu?
Niepotrzebnie się martwiłem. Zjawił się.
Nie wiem, co wstrząsnęło mną bardziej - blizna biegnąca przez całą długość jego nagiej czaszki, czy to, ze miał na sobie sutannę.
- Jestem - powiedział po prostu. - Tak jak obiecałem.
Nie wiedziałem, co powiedzieć Pociągnąłem łyk piwa, chcąc ukryć zmieszanie.
- To musiały być bardzo interesujące wakacje - uznałem. - Oczywiście, o ile ta sutanna nie jest jakąś prowokacją, co wydaje mi się bardziej prawdopodobne, niż ewentualność, że znowu jesteś księdzem.
- Nigdy nie przestałem nim być. Wróciłem do Kościoła. Zacząłem rozmawiać z wieloma ludźmi. Mądrymi ludźmi. Wielu mi nie ufało, nie wierzyło w czyste intencje. Są tacy, którzy nie wierzą do tej pory.
- Czy to - wskazałem jego bliznę. - ma coś wspólnego z twoim nawróceniem?
Marek pokiwał głową.
- Miałem wypadek, kilka dni po naszej poprzedniej rozmowie. Lekarze mówili, że to cud, że nie zmieniłem się w warzywo.
- I doznałeś objawienia?
- To o wiele bardziej skomplikowane - stwierdził.
Pokiwałem głową.
- A twoja książka?
- Wydawca jest wściekły, bo pierwszy nakład rozszedł się błyskawicznie, a ja nie wyraziłem zgody na dodruk. Chce mnie pozwać. W każdym razie jako pisarz jestem już dożywotnio spalony.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że powróciłeś do kapłaństwa.
- Nie czasem nie mogę w to uwierzyć. A jednak. Nie jest mi łatwo, ale znalazłem pomoc u dobrych, życzliwych ludzi. A ty? Jak spędziłeś ostatnie dwa miesiące?
- To długa historia - powiedziałem. - Wpadłem w bardzo długą i bardzo pokręconą historię.
- Nigdzie nam się nie spieszy.
Opowiedziałem mu wszystko. Mówiłem przeszło dwie godziny, raz po raz zwilżając gardło łykiem piwa.
Kiedy skończyłem, było już dobrze po północy.
Marek milczał. I uśmiechał się.
- Widzę więc, że nie tylko ja miałem ciekawe wakacje - powiedział w końcu, po czym westchnął i pochylił się w moją stronę. - Muszę ci coś wyznać. Kiedy rozmawialiśmy poprzednio, wiedziałem, że w końcu trafisz na tamtą wieś, choć miejsce nie miało tu znaczenie. Ostatnie dwa miesiące spędziłeś niezupełnie w innym miejscu. Było to raczej inne "gdyby".
- Rzeczywistość alternatywna? - uśmiechnąłem się pod nosem.
- Nie, nie o to mi chodzi. Nie bardzo wiem, jak ci to wytłumaczyć... Gdybyś nie pojechał tam, na tę wieś, tylko gdzieś indziej, to i tak przeżyłbyś coś bardzo podobnego, spotkał innego "Mistrza", inną "Tabitę". Bzdurka byłaby psem, a nie kotem, a zeszyt z opowieściami o Chłopcu stałby się tomikiem wierszy. Ale to nie ma znaczenia, bo skutek byłby taki sam. Jest wiele dróg prowadzących do tego samego celu.
- skutek? cel? Chyba wypiłem za mało piwa, żeby to zrozumieć - odparłem. Czułem się nieprzyjemnie trzeźwy.
- Pozbyłeś się rozrywającego duszę żalu, ale to był dopiero początek. Rozmawiałeś z wyjątkowymi ludźmi, dzięki czemu wiesz odrobinę więcej, niż reszta ludzi. Widziałeś śnieżnobiałe palisady.
Uśmiech spełzł mi z ust.
- Marek... - powiedziałem, pokonując przerażającą suchość w gardle. - Kim... Czym ty jesteś? Ale tak naprawdę?
- Noumenem - powiedział, poprzedzając to wyznanie długim milczeniem.
- Noumen - powtórzyłem powoli. - Byt inteligibilny. Coś, czego nie da się wyrazić słowami, a próba jego zrozumienia jest z góry skazana na niepowodzenie - popatrzyłem na niego, jakby spodziewając się, że na moich oczach wyrosną mu skrzydła, a nad głową rozkwitnie aureola. - A niech mnie.
Wierzyłem mu. Nie miałem powodu, ale wierzyłem. Był Markiem, moim przyjacielem. znałem go lepiej, niż siebie samego. Nigdy nie potrafił mnie oszukać, a teraz nawet nie próbował. Wiedziałbym.
- Chryste - ukryłem twarz w dłoniach. - Ja... Czułem, że to, co przeżuwam jest w jakiś sposób wyjątkowe. Przez chwilę miałem nawet nadzieję, że odnajdę jakiś skarb, jak ten pastuch z "Alchemika". Że dowiem się, co tkwi za palisadami.
- Tego nawet ja nie wiem - oznajmił Marek.
- dowiem się - powiedziałem z mocą. - Wrócę tam i będę próbował wszystkiego. W końcu przebiję się przez śnieżnobiałe palisady i dowiem się, co jest po drugiej stronie.
Noumen ze smutkiem pokręcił głową.
- wielu ludzi próbowało. Wielu straciło całe życie na bezowocnych próbach. Nie popełniaj tego błędu. Czasem nie warto się szarpać. Życie jest zbyt krótkie, by marnować je na szukanie Odpowiedzi. Zwłaszcza, jeśli nawet nie wiesz, jak brzmi Pytanie.
- Więc co mam robić? - zapytałem bezradnie.
- Jak to co? Musisz skończyć studia, znaleźć sobie pracę, ożenić się, wychować dzieci i umrzeć. Masa pracy przed tobą.
Milczałem.
- Nie tego się spodziewałeś, prawda? - zapytał.
Kiwnąłem głową.
- Myślałem, że po tym wszystkim będę kimś... no, kimś wyjątkowym.
- Przecież jesteś! - zawołał mój przyjaciel. - Jesteś człowiekiem. W każdej sekundzie stoi przed tobą dokładnie Wszechświat możliwości. Czy to nie budujące?
- Wciąż nie jest idealnie - poskarżyłem się. - Tu - klepnąłem się w pierś. - W środku.
Marek spoważniał.
- Nigdy nie będzie idealnie - powiedział. - Twoim zadaniem jest sprawić, żeby tam, w środku, było przynajmniej dobrze. Takie już jest życie - westchnął. - Muszę już iść. Nie jest dobrze, gdy świeżo nawrócony ksiądz spędza całą noc w podrzędnej knajpie.
Wstaliśmy.
- widzimy się po raz ostatni, prawda? - zapytałem.
- Skąd - uśmiechnął się Marek. - Skąd ci to przyszło do głowy? Będziemy widywać się wiele razy. Kiedyś udzielę ci ślubu. Mistrz będzie świadkiem.
- To moja przyszłość?
- Jedna z jej wersji.
- Ta najlepsza?
- Ta nie najgorsza. Obaj musimy uporać się ze swoim życiem.
- Jesteś noumenem - zauważyłem. - Cokolwiek to tak naprawdę znaczy.
- Jestem też człowiekiem. Nawet więcej, jestem nim przede wszystkim.
Ruszyliśmy do wyjścia.
- Kiedy spotkaliśmy się poprzednio... - zacząłem. - Udzieliłeś mi rady. W konsekwencji spotkało mnie cos dobrego. Udziel mi kolejnej rady.
- Chcesz radę księdza, czy radę przyjaciela? - zapytał.
- Twoją radę. Jesteś jednym i drugim.
Marek popatrzył na mnie z satysfakcją, jak nauczyciel na ucznia, który zrobił ogromne postępy.
- Oto moja rada: Kiedy podejmujesz jakieś decyzje, pamiętaj, że to twoja decyzja i twoja odpowiedzialność. Nikt, ani ksiądz na ambonie, ani polityk na mównicy, nikt nie może narzucić ci swojego zdania. Jeśli coś robisz, rób to z pełnym przekonaniem i rób tak, byś mógł potem usnąć bez poczucia wstydu. I nigdy nie zadręczaj się gdybaniem.
- To wszystko? - zapytałem, siląc się na uśmiech.
- Nie. ale to ta najważniejsza część wszystkiego. Bez niej cała reszta nie ma większego sensu.
Wyszliśmy na zewnątrz.
- Marek?
- Aha?
- Dzięki.
- Nie ma za co.
- Jest. Żebyś wiedział, że jest.
Zaczął padać deszcz.

Łuków, 13.08.2009


24 sie 2009 18:43:54
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do: