Użytkownik
Dołączył(a): 27 lut 2008 23:53:10 Posty: 31 Lokalizacja: Bielsko-Biała
|
Korky - trzy rozdziały
Wstawiam trzy rozdziały... jeżeli Wam się spodoba wstawię dalszą częśc. Pozdrawiam.
Rozdział pierwszy
Lawina nieszczęść jaka spadła na moją głowę, ruszyła ze szczytu góry dokładnie w tym samym dniu, w którym przeprowadziłem wśród swoich wyznawców śledztwo w sprawie zaginięcia mojej ulubionej książki. Od rana tego feralnego dnia zbierałem ludzi ze swojej sekty i przepuszczałem przez filtr, czyli innymi słowy: oskarżałem ich i czekałem na rezultat przesłuchania. W sumie z tym mogli żyć gdyby tylko nie bolała mnie głowa; ale niestety... Poprzedniego dnia odwiedziłem w piwnicy swojego więźnia, który zaprosił mnie na małe tete-a-tete zakrapiane obficie alkoholem. Gorycz – tak nazywał się mój więzień, w co wątpię aby było jego prawdziwym imieniem – miał mocną głowę, czy co tam innego. Przetrzymał mnie i z tego co wiem czuł się dzisiaj świetnie, o czym powiedział mi Aldo po porannym patrolu w piwnicy. Gorycz chciał urwać mu nogę, a to świadczyło, że czuł się rzeczywiście bardzo dobrze. Co prawda – nadal był moim więźniem, ale miał satysfakcję, że wciągnął mnie w pijaństwo. Zabrałem z jego celi kielich, jako pamiątkę po naszej kolejnej rozmowie i zawarciu po raz kolejny zawieszenia broni. Trzymałem teraz ów kielich – aktualnie wypełniony wodą gaszącą straszne pragnienie – w prawej dłoni, stojąc na progu w otwartych drzwiach swojego domu. Patrzyłem na twarze kobiet i mężczyzn z mojej sekty, którzy powoli wchodzili do domu. Każda osoba zanim weszła do środka przystawała przede mną, padała do mych stóp i całowała w duży palec prawej stopy. Specjalnie z togo powodu nigdy nie ubieram skarpet. Następnie wierny udawał się na kolanach do mieszkania. Gdy ostatni członek sekty znalazł się w środku zamknąłem drzwi i odstawiłem kielich Goryczy na szafkę w przedpokoju. Była to dzisiaj piąta grupa wyznawców, którym kazałem zjawić się na audiencji ze swoim panem. Każda z grup liczyła dwadzieścia osób. Postanowiłem sobie, że ta grupa będzie ostatnią w dniu dzisiejszym. Miałem jeszcze wieczorem małą robótkę w piwnicy. Musiałem zakopać członka swojej sekty, który zszedł jakieś trzy godziny temu, najpierw do piwnicy, a potem z tego świata – to drugie zejście nastąpiło przy mojej znacznej pomocy. Wszedłem do pokoju i dwadzieścia osób uderzyło czołem o podłogę. - Witaj o panie! – ryknęli równocześnie. - Spokój mi tu! – wrzasnąłem. Wszyscy pozostali w pozycji, która wskazywała na ich najwyższy szacunek dla swego pana i przywódcy, czyli dla mnie. Czoła przylegały do parkietu. Zupełna cisza zaległa w pokoju. - Rozkazałem wam przyjść tutaj – zacząłem swoją przemowę w identyczny sposób jak do pozostałych grup z którymi miałem dzisiaj wątpliwą przyjemność spotkać się. – I zjawiliście się nie mając innego wyjścia. Kochać i szanować swego pana, tak was nauczyłem i tak ma zawsze być. Tak jest dobrze i niech zawsze tak będzie. Nie toleruję odstępstw od tych norm, które nakazałem wam stosować. Kara za brak posłuszeństwa jest w naszej sekcie tylko jedna: śmierć. Czy to jasne? - O tak panie, jasne! - ryknęli jednym głosem. - Spokój mi tu! Zebrałem was w celu wyjaśnienia bardzo ważnej sprawy. Ważnej dla mnie oczywiście, a nie dla was. Ktoś z was wkroczył na bardzo niebezpieczną drogę. Drogę kradzieży. Ktoś okazał się na tyle bezczelny i głupi, że popełnił czyn za który ponieść musi karę. – Zawiesiłem głos chcąc dodać aktualnej sytuacji trochę dramatyzmu. Nawet nieźle to wyszło. – Kto z was ludzie - ciągnąłem po chwili milczenia – pozwolił aby opętał go szatan. Kto z was ukradł z mego domu cenną dla mnie rzecz? Ten kto to uczynił wie dobrze o czym mówię, ci którzy są niewinni mogą się tylko domyślać. Dla uniknięcia niejasności powiem wam, że chodzi o ulubioną książkę waszego pana, wielką epopeję budowlaną pod tytułem „Przeminęło z wiadrem”. Ktoś ją ukradł. Nalegam aby złodziej oddał mi to co zabrał. Teraz. Obiecuję, że kara nie będzie straszna. – Oczywiście kłamałem. Jak zwykle. Usłyszałem za sobą szelest cichych kroków. Ktoś schodził z piętra. Wyszedłem z pokoju popatrzeć kogo to diabli noszą po mieszkaniu. - Nie śpisz? – spytałem Drongi, która znosiła z piętra duży karton wypełniony po brzegi gazetami oraz kolorowymi ulotkami propagującymi działalność sekty „Deszczowy świt”. Dronga, jak na wiedźmę przystało, wyglądała potwornie. Mieszkała ze mną od zawsze, a od miesiąca sprawowała funkcję Naczelnej Baby Jagi na ziemi. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Co ma znaczyć to pytanie? Przecież jest już późne popołudnie i nie śpię od rana. - No tak, zapomniałem. Jestem zmęczony, cały dzień pracuję. - To twoje? - wskazała na karton. - Oczywiście, że tak – na samej górze leżała książka – „Przeminęło z wiadrem”. - A to co? - Znalazłam to wciśnięte głęboko pod twoje łóżko. Nie po raz pierwszy zdarza się, że nie rozumiem twojego postępowania. Zabieraj to – wcisnęła mi karton do rąk, zrobiła w tył zwrot i ruszyła w stronę schodów. Na trzecim stopniu zatrzymała się i spojrzała na mnie. - Mam jeszcze jedną małą uwagę – powiedziała. - Tak? - Wczoraj zaniosłeś wszystkie kwiaty, które otrzymałeś od tych wariatów, których nazywasz swoimi wyznawcami, do swojej sypialni. - Zgadza się. Czy źle zrobiłem? - Wiem, że się zgadza. Przecież mówię o tym. To w końcu twoje kwiaty, więc rób sobie z nimi co chcesz. Więc te kwiaty... wszystkie, które wczoraj były jeszcze przepięknie kwitnącymi okazami flory naszego świata... - Streszczaj się! – warknąłem. – Nie mam czasu stać tutaj i czekać aż skończysz. - ...zwiędły. Tyle razy już mówiłam ci abyś nie spał z otwartymi ustami. Dobrze wiesz, że nikt i nic nie może przez dłuższy okres czasu oddychać tym samym powietrzem co ty! No tak... „Przeminęło z wiadrem” znalazło się samo. To znaczy - nie tak zupełnie samo, zostało odnalezione przez Drongę. Ale w takim razie to całe śledztwo, które przeprowadzam wśród swoich wiernych, pozbawione jest sensu. Nikt nie był na tyle bezczelny aby ukradł książkę z mojego domu. Cały dzień pracy poszedł na marne. Przychodzą czasami takie dni, kiedy wszystko co dotykam rozpada się jak zamek z piasku zniszczony przez morskie fale W takim dniu najlepiej odłożyć na bok wszystkie plany. Lepiej odejść na bok i przeczekać te chwile, ale i tak istnieje wówczas niebezpieczeństwo, że stojąc gdzieś tam na uboczu oberwiemy kamieniem w głowę. Wróciłem do pokoju zostawiając książkę na szafce w przedpokoju. Po drodze połknąłem małą kolorową tabletkę. Przeczuwałem nadchodzący atak. Zgromadzeni wierni nadal znajdowali się w pozycji przyjętej na początku spotkania ze swoim panem. Patrzyłem przez chwilę na ich okrągłe plecy, a potem przemówiłem: - Już wiem... – znaczyło to dużo, a równocześnie nic nie znaczyło. Cisza, jaka panowała w pokoju stała się jeszcze głębsza. Przeszedłem wolno pomiędzy wiernymi i zatrzymałem się nad zasuszonym starym człowiekiem. Kopnąłem go w żebra. Jęknął cichutko. Zbyt cicho... Chciałem aby zrobił to głośniej. - Boli? - zapytałem kozła ofiarnego. - Tak - odparł, co zaowocowało dwoma kolejnymi celnymi kopnięciami w brzuch. - Mnie też boli dziadku - powiedziałem klękając obok niego i złapałem go za włosy. Szarpnąłem jego głowę w górę i spojrzałem w twarz mężczyzny. Ujrzałem strach w jego szarych oczach. - Dlaczego ukradłeś coś co należy do mnie? Do twego pana. - Nic nie ukradłem - jęczał. Mówił prawdę. Przecież wiem o tym. - Nie kłam - uderzył jego głową o parkiet i wyprostowałem się gwałtownie. - Wynosić się stąd!!! Poderwali się na kolana i ruszyli do wyjścia. Ze strachu? - Ty zostajesz - postawiłem bosą stopę na karku starego człowieka, widząc iż ma zamiar skorzystać z okazji i uciec stąd. - Musimy porozmawiać. W cztery oczy. Pokój opustoszał. Zostałem sam na sam ze starym człowiekiem. Zdjąłem stopę z jego karku i pomogłem mu powstać z podłogi. Usiadł na fotelu do którego go doprowadziłem i spojrzał na mnie zdziwiony tym nagłym okazaniem miłosierdzia, które emanowało dziś ode mnie. Nie wiedziałem co jest grane. Nie miałem zamiaru wyjaśniać aktualnej sytuacji. Zauważyłem już wcześniej brak zębów u staruszka, dlatego przyniosłem z kuchni paczkę sucharków. Nadszedł czas na troszeczkę sadyzmu. Podałem dziadkowi paczkę sucharków i uśmiechnąłem się. Do dziadka oczywiście, nie do sucharków. - Nie odmówisz chyba? - spytałem, a on patrzył na mnie nie wiedząc co powinien zrobić. - Jedz - zachęciłem go. Staruszek odłożył sucharek na stół i padł do mych stóp prosząc o litość. W tym samym momencie w drzwiach pokoju ukazała się Dronga. - Zakończ te głupoty i zobacz co się dzieje z Najlepszym Przyjacielem - powiedziała. - Nie pobiera wody. Nie wiem... - Dobrze, już idę. - kopnąłem raz jeszcze staruszka i wyszedłem z pokoju. - Zawołaj Aldo i powiedz mu, żeby wyprowadził faceta do ogrodu - wydałem polecenie Drondze. - Do ogrodu? - spytała. - Powtórz mu to dokładnie tak jak powiedziałem. - Aldo zrozumie. To dobry chłopiec. Zrozumie co chcę aby zrobić. Zaprowadzi dziadka do ogrodu, da mu w łeb i zakopie pod krzaczkiem. Poszedłem do łazienki i włączyłem wtyczkę od Najlepszego Przyjaciela do kontaktu. Rutynowa robota. Zawsze to samo. Teraz Najlepszy Przyjaciel musi działać. Wracając na parter minąłem się na schodach z Drongą. Pilnowałem swoich rąk aby nie złapały jej za szyję. Uważałem też na nogi aby jej nie kopnęły. - I co? - spytała. - To zależy o co pytasz. - Działa? - Gdzie i dlaczego teraz? - Najlepszy Przyjaciel pobiera wodę. Mówiłem że musi działać? Wróciłem do pokoju. Staruszka nie było. Musiałem odpocząć. Miałem ciężki dzień.
Rozdział drugi
W domu panowała cisza. Dronga pogrążona była we śnie. Nic w tym dziwnego; dochodziła pierwsza w nocy. Pan domu, najmądrzejszy człowiek w okolicy, Wielki Guru sekty Deszczowy Świt - idol małego miasteczka zagubionego na mapie świata jeszcze nie spał. Właśnie przypomniałem sobie, że mam jedną ważną rzecz do zrobienia zanim rzucę swoją twarz na poduszkę i pobiegnę po drogach krainy Morfeusza, czy też innego boga snów. W piwnicy znajdował się trup, którego musiałem jeszcze dzisiejszej nocy zakopać. Jak mogłem o tym zapomnieć? I dlaczego Aldo nie przypomniał mi o tym? Zapakowałem do kieszeni kilka granatów i wyszedłem z domu zachowując ciszę. Nie chciałem budzić Drongi. Reflektory umieszczone na dachu budynku oświetlały teren posesji. Ogrodzenie było pod napięciem o czym informowała mnie czerwona dioda pulsująca na ścianie budynku obok dzwonka do drzwi. Za bramą tłum ludzi należących do mojej sekty oczekiwał aż pojawię się przed nimi. Wiedzieli, że o tej porze muszą zachowywać się cicho aby nie zbudzić drzemiącego we mnie zła. Aldo pojawił się obok mnie natychmiast. Cichutko, tak jakby był duchem, a nie człowiekiem. Nie zdziwiło mnie to wcale. Pochodził z Sycylii i zatrudniałem go dlatego, że był najlepszym ochroniarzem jakiego znałem. Potrzebowałem dobrego strażnika, a on był najlepszy. Niski, przystojny Włoch był znakomity. Potrafił posługiwać się każdą zabawką przeznaczoną do robienia krzywdy bliźniemu. - Zapomniałem panu przypomnieć o... no wie pan... - Tak, wiem Aldo. Idę właśnie do piwnicy ale najpierw chciałem zobaczyć czy nie miałeś problemów z tym starym człowiekiem. - Żadnych. Jak zwykle. jeżeli idzie pan do piwnicy niech pan uważa na Mięcho, szefie. Ostatnim razem gdy byłem w piwnicy urwał mi kawałek nogawki. Strasznie agresywne paskudztwo. A... i jeszcze jedno... - Aldo zawiesił głos. - Tak? - Musimy mieć nowy cmentarz. pana ogród jest już przepełniony. Jeszcze czterech, pięciu truposzy i finito. Nie będzie gdzie ich chować. Poza tym był tu znowu ten glina z którym pan ostatnio rozmawiał. Wypytywał o pana wśród fanów ale nie podszedł do mnie. Stałem tutaj i czekałem na jego ruch. - Dasz sobie z nim radę? - spytałem patrząc na oświetlone przez potężne reflektory otoczenie domu. Myślałem zupełnie o czymś innym. Zryty ogród nie przedstawiał miłego widoku. Trudno. Gdzieś trzeba chować umarłych. - Bez problemu szefie. Może pan o nim zapomnieć. Chciałbym w to wierzyć . - Jeszcze jedno Aldo. - Tak? - Kury... - Kury? Obawiam się, że nie rozumiem... - Musisz kopać głębsze doły. Groby muszą być głębsze... Dzisiaj rano jedna z kur wygrzebała z ziemi stare kości. - Znowu? Wie pan co ja bym zrobił z tymi kurami? Dobra kura to taka kura, która jest już martwa i leży na talerzu. Oczywiście upieczona. Najlepiej na soli... Pokiwałem głową i poszedłem do piwnicy. Aldo to dobry chłopak, ale strasznie nudny...
Rozdział trzeci
Piwnica zawsze była wilgotna. Zszedłem do niej po cichu. Jak duch. Chciałem zaskoczyć Mięcho, ale bezskutecznie... Gorycz vel Mięcho, mój osobisty więzień, nie poniósł po wczorajszej libacji jakichkolwiek strat. nadal był czujny i bardzo agresywny. Wroga istota rzuciła się na kraty, które odgradzały stwora od wolności, a mnie od bezpośredniego kontaktu z tym kosmicznym odpadem. Od czterech tygodni ten niezidentyfikowany przybysz z gwiazd był moim więźniem. Od trzech dni wiedziałem jak się nazywa - Gorycz. Wyglądał jak średniej wielkości kawałek gnijącego mięsa i tak też cuchnął. Należał do jednego z najbardziej agresywnych gatunków istot, które poznałem w ciągu swojego żywota. Początkowo sądziłem, że jest to prymitywna forma życia. Jednakże kiedy Mięcho odezwał się pewnego dnia budując logiczne zdania, zrozumiałem, że popełniłem błąd. Mięcho - jak samo twierdzi - przybyło z Gwiazd, co mogło oznaczać wszystko. Czasami, kiedy schodziłem do piwnicy Mięcho wciągało mnie w dyskusje na temat egzystencji człowieka. Prowadziliśmy długie rozmowy, aż do dnia kiedy powstała pomiędzy nami ogromna przepaść, spowodowana różnicą zdań. Stwór nie akceptował istnienia człowieka, jako istoty rozumnej. Jako gatunku. Mięcho nie przyjmowało moich argumentów i od razu stało się bardzo agresywne. koniec dyskusji, pozostała tylko walka. Chce tak, niech będzie. Czasami tylko, tak jak wczoraj, dochodziło do zawieszenia broni. Przeszedłem obok celi Mięcha. Krótki korytarz doprowadził mnie do drewnianych drzwi. Otworzyłem je. Cichutko skrzypnęły. Wszedłem do dużego pomieszczenia. Trzy słabe żarówki oświetlały wnętrze piwnicy. Ubita łopatą ziemia przykrywała kilkadziesiąt ofiar o których wiedziało tylko dwoje ludzi: ja i Aldo. Denat - moja ostatnia ofiara - leżał na środku pomieszczenia. Podszedłem do trupa zabierając po drodze opartą o ścianę łopatę. Mężczyzna był już stary gdy umarł. Miał ponad osiemdziesiąt lat i najwyższy był już czas aby podążył drogą śmierci. Był to, do dnia swojej śmierci oczywiście, najstarszy członek sekty, którego zatłukłem deską za głośne zamykanie drzwi. Trzaskania drzwiami nie dało się staruszkowi wyperswadować. Tłumaczyłem, prosiłem i nalegałem. Potem groziłem... Nic nie pomogło. Musiał trzaskać zamykając drzwi. Po prostu inaczej nie potrafił. Musiał i tyle. Nie rozumiał do czego służy klamka. Po kolejnym trzaśnięciu drzwiami nie wytrzymałem. Straciłem cierpliwość i... teraz trzeba było go pochować. Tak jak już wielu innych wcześniej. Wbiłem łopatę w ziemię i zacząłem kopać. - Czy mogę liczyć na to, że taki dobry człowiek jak pan, da mi troszeczkę pieniędzy na chleb? To że nie krzyknąłem można zawdzięczać tylko mojej zimnej krwi i opanowaniu. Obejrzałem się w stronę z której dobiegał głos. Uczyniłem to powoli, bardzo powoli. Mały staruszek stał w kącie piwnicy i patrzył na mnie. Miał na sobie flanelową koszulę w czarno-czerwoną kratę i sztruksowe czarne spodnie. Nie mógł przejść obok mnie. Nie miał prawa stać teraz tam gdzie stał. Musiał już tutaj być w chwili kiedy wszedłem do pomieszczenia. nie zauważyłem go. Zamrugałem. Coś wpadło mi do oka. Zamknąłem oczy i otworzyłem je po chwili. Spojrzałem raz jeszcze na staruszka. Nie było go. Przed chwilą stał w rogu pomieszczenia, a teraz nikogo tam nie było. Śnię na jawie. Jestem przemęczony. Zbyt dużo poświęcam czasu na działalność w sekcie i brak snu daje znać o sobie. Ale nie może być inaczej, gdy jestem Wielkim Guru i muszę nad wszystkim panować. Wyrzucałem ziemię na bok pogłębiając dziurę w ziemi. Zajęło mi to jakieś dziesięć minut, aż wreszcie otwór w ziemi był tak duży aby zmieścił się tam cały nieboszczyk. Odłożyłem łopatę na bok i zrzuciłem ciało do wykopanego grobu. Upadł na twarz. Ręka opadła na klatkę piersiową. Ciężkie miał życie biedaczek i szkoda, że nie potrafił ciszej zamykać drzwi. Splunąłem do grobu, na wszelki wypadek przyłożyłem dodatkowo dziadkowi łopatą w potylicę i zakopałem dziurę ukrywając po raz kolejny swoją zbrodnię. Ubiłem ziemię na świeżym grobie i odstawiłem łopatę ponownie pod ścianę. Obrzuciłem piwnicę długim i uważnym spojrzeniem. nic. Pusto. Nie ma staruszka i chyba nigdy go tutaj nie było. Podszedłem do miejsca gdzie stał stary człowiek i przyjrzałem się ziemi. Brak śladów. Musiał zostawić odcisk buta na miękkiej ziemi, a jednak nie zrobił tego. Wszystko wskazuje na to, iż staruszek to tylko przewidzenie. Jednakże zanim zamknąłem za sobą drzwi, rzuciłem jeszcze jedno spojrzenie na piwnicę. - I co? - usłyszałem wracając. Spojrzałem na Mięcho. Stało w kącie bez żadnych oznak życia, ale wiedziałem, że chce porozmawiać. Zawsze tak się zachowywał. - Jesteś zadowolony? Wzruszyłem ramionami mimo woli. Skąd mam wiedzieć? Chyba tak. - Kolejny trup, kolejna ofiara. Czy ty kochasz ludzi? - Nie zastanawiałem się nad tym. - Nigdy? Musiałeś. Przecież nie robisz tego co robisz tylko dlatego, że musisz. - Może tak właśnie jest? - Moim zdaniem nie. Musi być jakiś inny powód twojego zbrodniczego procederu. Nie powiesz mi, że zabijasz ludzi bo to lubisz. - Ale ja to... może nie tak, nie przeszkadza mi to. Nic nie czuję kiedy pozbawiam kogoś życia. jeżeli kogoś zabijam to widocznie na to zasłużył. - Kim ty jesteś, że przyjmujesz rolę Boga i decydujesz o życiu i śmierci innych ludzi. Też jesteś człowiekiem. - Jak to możliwe, aby ktoś taki jak ty, nie wiadomo kto, wypowiadał się na temat ludzi. Owszem, jestem człowiekiem, ale pochodzę z innego wymiaru. Znalazłem się tutaj, w tym czasie jakieś trzydzieści lat temu i jestem. Żyję. Walczę ze złem. - Jeżeli na świecie istnieje zło i dobro to ty na pewno nie stoisz po stronie dobra. może masz rację mówiąc, że walczysz ze złem sam będąc czymś złym. Toczysz walkę ze sobą. To dobrze. Walcz. Ty jesteś chory, Korky. Bardzo chory, tak jak i ten twój ochroniarz. Szkoda tylko Drongi. To dobra czarownica. Brzydka i ohydna, ale jest dobra w tym co robi. Nikt tak dobrze nie udaje czajnika jak ona. W końcu ją też zabijesz. - To się nigdy nie stanie. - Może nie. Ale nie dałbym głowy za to. - Głowy? jakiej głowy? Jesteś kupą gnijącego mięsa. Stwór rzucił się na kraty chcąc dorwać się do mojego gardła. Odsunąłem się troszeczkę na bok. - Ty kochasz tylko samego siebie, Korky. Inni ludzie nic dla ciebie nie znaczą.
|