"Diuna. Dżihad Butleriański" - Brian Herbert i Kevin J. Anderson
Pierwszy tom trylogii
"Legendy Diuny" sygnowany nazwiskami panów
Herberta i
Andersona przynosi wielkie rozczarowanie. Nie jest to, bynajmniej, zaskoczenie, bowiem tego mniej więcej spodziewałem się po efektach dotychczasowej pracy obu panów.
Kevin J. Anderson dał się już poznać jako chałturnik, czy też pisarz na zamówienie, a jego sztandarowe dzieła to raczej miernej jakości powieści powiązane z uniwersum
Star Wars, oraz kiepsko oceniane książkowe
quasi-epizody serialu
The X-Files. Od pewnego czasu podjął współpracę z
Brianem Herbertem - który wsławił się najbardziej tym, że jest synem
Franka Herberta i niczym ponadto - i razem "mieszają" sporo w uniwersum
"Diuny".
Brian Herbert, powołując się - jak to spadkobiercy wielkich pisarzy mają w zwyczaju - na legendarne notatki swego ojca, postanowił do sześcioksięgu
Franka Herberta dopisać coś jeszcze, co z pewnością
senior by napisał, gdyby dane mu było pożyć dłużej... Ile w tym prawdy? Ziarno, zapewne, ale niewiele więcej...
Czym więc jest nowa
"Diuna"?
"Dżihad Butleriański" jest odległym
prequelem, sięgajacym wstecz jakieś 10.ooo lat względem wydarzeń opisanych w pierwszym tomie oryginalnej serii, zwanej obecnie
"Kronikami Diuny". Wszechświat dzieli się na
Światy Ligi, zamieszkiwane przez ludzi i
Zsynchronizowane Światy będące pod władaniem potężnego komputerowego wszechumysłu, zwanego
Omniusem i potężnych
Tytanów - ludzkich mózgów w mechanicznych ciałach. Od tysiąca lat między ludźmi i maszynami panuje stan delikatnej równowagi.
W pierwszych "sekwencjach" jesteśmy świadkami złamania tej "stabilności" -
Tytani przepuszczają atak na
Salusa Secundus, centralny świat i stolicę
Ligi...
I od tego momentu dowiadujemy się z jakiego typu książką będziemy mieli do czynienia. Zapomnijcie o wszelkich subtelnościach i niuansach z
"Diuny" - tu liczy się szybka akcja, wielkie epicke starcia w kosmosie i wściekłe ataki kroczących robotów na powierzchni planety. Jesteśmy świadkami czynów heroicznych i wściekłej destrukcji ze strony maszyn. Automatycznie nasuwają się skojarzenia z
"Gwiezdnymi Wojnami" i
"Transformersami" i budzą wielki niesmak. To nie do tego przyzwyczaił nas mistrz
Herbert, nie tak powinna wyglądać powieść w realiach uniwersum
"Diuny".
Nie jest to jedyny grzech, jaki popełnili obaj - ciekawe, który bardziej? - panowie. Nie wiem, jak do tego doszło, ale jest to powieść, która nie ma głównego bohatera, z którym czytelnik mógłby się identyfikować. Kogoś, kogo "przygody", wzloty i upadki mógłby przeżywać. Jest za to masa bohaterów, które w mniejszym, bądź większym stopniu czytelnika nie obchodzą.
Kolejnym fatalnym zabiegiem jest podzielenie akcji na krótkie wątki-rozdziały. Polega to na tym, że czytelnik przerzucany jest bez ładu i składu (choć pewnie jakiś sens w tym jest) z planety na planetę i często musi zapoznawać się w wieloma mało ciekawymi wątkami - jak choćby poznawać proces twórczy wynalazcy
Tio Holtzmana czy śledzić mało ciekawe losy
Selima pierwszego
Ujeżdżacza Czerwi. Większość z tych wątków nie wnosi nic do fabuły, część zdaje się mieć na nią jakiś wpływ a inne pewnie zostaną rozwinięte w kolejnych tomach, jakkolwiek takie "poszarpanie" akcji sprawia, że powieść czyta się w pewnym sensie ciężko i nieprzyjemnie.
Jednym z najbardziej drażniących zagrań ze strony duetu
Herbert-Anderson jest wyjaśnianie w możliwie najprostszy sposób i przeważnie "na siłę" pewnych wątków i zjawisk z
"Diuny" - czyli takie "jak do tego doszło", albo "jak to się stało"? I tak pierwszy
Ujeżdżacz Czerwi wpadł na możliwość wykorzystania
Szej-huluda, jako pustynnego rumaka zupełnym przypadkiem, przypadkiem odkryto właściwości
melanżu a proces jego wydobywania zaczął się od zapędów jednego, chciwego kupca, itp. Osobiście wolałbym, żeby te tematy zostały jedynie delikatnie poruszone w jakimś szerszym kontekście, a nie żeby robić z tego oddzielne wątki banałem śmierdzące na odległość.
Na kwestie techniczne, z których większość zakrawa na śmieszność (np. oszukanie myśliwców poprzez wypuszczenie pary wodnej i "wyświetlenia" na niej multiplikowanego holograficznego (!) obrazu statku-uciekiniera) nawet nie wspomnę...
Jedynym plusem jest wątek samodzielnego robota
Erazma, którego każde pojawianie się znacząco podnosi poziom a dramatyczny finał z jego udziałem wywołuje prawdziwe emocje - to jeden z elementów, którego źródłem rzeczywiście mógł być
Frank Herbert.
I taka jest właśnie nowa
"Diuna" - banalna, sztampowa, pełna klisz. Nieciekawie napisana, pozbawiona świeżości i głębi. Niewiele majaca wspólnego z oryginalną serią.
Jakkolwiek ciężko mi jednoznacznie powiedzieć, że jest to książka do cna zła. Jako fana oryginalnej
"Diuny" drażniło mnie niemal wszystko, od sposobu prowadzenia akcji poprzez bohaterów na samej istocie pomysłu skończywszy. Kiedy w
"Kronikach Diuny" wspominano
Dżihad Butleriański, wyobrażałem sobie tamtą "wojnę" jako konflikt natury ideologicznej, czy etycznej wynikający ze strachu ludzi przed tworami stworzonymi na podobieństwo człowieka.
W powieści duetu
Herbert - Anderson wszystko zostało sprowadzone do stereotypowego konfliktu
Dobrzy Ludzie vs. Złe Maszyny wg receptury rodem ze
Star Wars. Zresztą do
Star Wars analogii jest tu niemało i pewnie najbardziej
"Dżihad Butleriański" spodoba się miłośnikom literatury spod tego szyldu.
Nasunęła mi się jeszcze jedna analogia do SW: najlepszym podsumowaniem tego, czym jest
"Dżihad Butleriański" będzie to, że ta powieść jest dla oryginalnej
"Diuny" tym, czym dla oryginalnej trylogii SW były
"Mroczne Widmo",
"Atak Klonów" i
"Zemsta Sithów".
Bardzo słabo, jak na
"Diunę" i jedynie miernie, jak na powieść SF w ogóle.
Ocena: 2/5
P.S. Zapomniałem wspomnieć o wydaniu - bardzo ładne, w sztywnej oprawie, z rysunkami
Siudmaka, ale co z tego?...