Chciałbym zaprezentować Wam kilka fragmentów z mojego tłumaczenia książki znanego (przynajmniej w
Anglii) humorysty
Toma Holta. Pisarz ten dotąd nie był publikowany w Polsce, dlatego właśnie poczyniłem kroki by przybliżyć jego twórczość polskiemu czytelnikowi. Skontaktowałem się z pewnym wydawnictwem, lecz po krótkiej wymianie
e-maili nastała długa cisza, takoż nie widzę przeszkód, by podzielić się z Wami fragmentami owoców mojej pracy
Tłumacznie całości jest już praktycznie ukończone (w wersji roboczej) i jakoś brakuje mi impulsu do dalszej nad nim pracy
Może Wy mnie natchniecie swoimi opiniami? A może miażdżacą krytyką doprowadzicie do tego, że w ogóle nie będę miał ochoty tego kończyć (i chwała Bogu
)?
No, to jedziemy...
Acha, wybaczcie mi kilka błędów, będę starał się na bieżąco je korygować, jeśli jakieś wytkniecie, lub sam je zauważę
"GRAILBLAZERS" TOM HOLT
Rozdział 1
To była całkiem spora burza.
Zaczęła się perfekcyjnym szkwałem na smyczkach, później dołączyły werble a zaraz po nich pełna sekcja instrumentów dętych. Teraz tuby i basetle wyją pełnią mocy, do wtóru puzonów wydających efekty dźwiękowe dla błyskawic. Do tego chłoszcze deszczem.
Błysk wspaniałej elektrycznej bieli przecina mrok i z bolesną jasnością odbija się od mężczyzny w zbroi wspinającego się po stromym stoku. Spod uniesionej przyłbicy wyziera twarz wyrażająca mękę. Człowiek ów jest idiotą. Wystarczy tylko nań spojrzeć. Nie chodzi jedynie tylko o jego wysoką, młodzieńczą i atletyczną sylwetkę ani o ociekające wodą złociste włosy oblepiające jego czoło niczym wodorosty. Rzecz w tym, że nikt kto posiadał cokolwiek istotnego między uszami nie wchodziłby na stromą górę w pełnej zbroi w centrum siekącej piorunami burzy.
W istocie rzeczy, na szczycie owej góry spoczywa prawdopodobnie śpiąca królewna, którą ze stu lat magicznego snu zbudzi pocałunek. W istocie rzeczy, księżniczka ta jest prawdopodobnie piękna, mądra i niewyobrażalnie bogata i, całkiem możliwe, że będzie życzliwie nastawiona do mężczyzny, który ją obudzi. Jednak nawet jeśli trzymać się koncepcji śpiących na szczytach gór królewien , zdrowy rozsądek musi niewątpliwie podpowiadać, że jeśli tkwiła na szczycie przez lat sto, jest wielce prawdopodobnym, że będzie tam nadal o poranku, kiedy deszcz przestanie padać a facet będzie widział, gdzie stawia stopy.
Rycerz jednak brnie naprzód i jakaś siła – najpewniej szczęście głupiego – prowadzi go pomiędzy mrowiskami, krzakami wrzosu i innymi przeszkodami naturalnymi, przez które on i jego pięćdziesiąt funtów stali runęło by w dół stoku niczym
atomowe sanki. Błyskawice uderzają raz po raz i zamiast go porazić, wolą oświetlić szczyt góry i posuwają się nawet do tego, że podpalają wykręcone wiatrem stare drzewo, by rycerz mógł ujrzeć śpiącą pod skalnym nawisem postać.
Chyba tylko pojawienie się na niebie wielkiego napisu TUTAJ JESTEM mogłoby jeszcze bardziej ułatwić sprawę.
- Ha! – powiedział rycerz.
Odkłada swą tarczę i kopię, klęka i na chwilę zatraca się w zadumie i nabożnej czci. Ukryta pod pobliskim krzakiem janowca owieczka posyła mu pełne lekceważenia spojrzenie, żując korzeń wrzosu.
Śpiąca królewna śpi w bezruchu. Kuriozalną kwestią jest to, że jak na kogoś, kto spał na szczycie góry przez sto lat, jest całkiem dobrze zachowana. Kiedy się pomyśli, co się się dzieje ze zwykłą parą sztruksów, kiedy po praniu zostawi się je na noc na sznurze, można się zdziwić jakim cudem królewna jest tak starannie utrzymana. Nasz idiota jednak tego nie zauważa. Gorliwa modlitwa nie pozostawia miejsca na zdziwienie. Cóż, rycerz ów w swej śmieszności nie wybiera półśrodków.
Deszcze przestaje padać i świt wytyka swój różowy nosek spod krańca kołdry z chmur i drży. Pojedyncze promienie słońca delikatnie padają na scenę. Zbroja rycerza rdzewieje w ciszy. Ktoś później będzie musiał wyszorować ją drucianą szczotką i pastą do polerowania metalu, ale prawda, że łatwo się domyślić, iż nie będzie to ów rycerz?
Wreszcie po wydeklamowaniu kilku
Ojcach Naszych i paru
Te Deum rycerz wstał i podszedł do śpiącej niewiasty. Świt rozbudził się już zupełnie i kiedy rycerz podnosi welon z twarzy królewny – warto zauważyć, że jakaś niewidzialna moc przez stulecia chroniła welon od pleśni i grzybów – słońce wschodzi oświetlając scenę nastrojowym różowym światłem. Rycerz pochyla się, odrobinę skrzypiąc i składa mały, niewinny pocałunek na policzku śpiącej królewny.
Królewna drży, ospale otwiera oczy. Wyobraź sobie, jak czujesz się z samego rana i pomnóż to przez trzydzieści sześć tysięcy pięćset razy. Oczywiście, czułbyś się jak trup a pierwszym słowem, które byś z siebie wydobył byłoby z całą pewnością „Mggghrrr”. W każdym razie nie coś takiego. - Ach, witaj słoneczko – rzekła królewna. - Och witaj, poranku, och witaj szla...
Przerywa, mrugając powiekami. - Chwila... - mówi.
Rycerz wciąż klęczy. Jego wyraz jest tak krańcowo idiotyczny, że przypomina postać z malowideł prerafaelickich.
- Coś ty za jeden? - pyta królewna.
- Jam jest – odpowiada rycerz, przełykając ślinę – książę Boamund, najstarszy syn króla Ipsimara z Northgales i przybyłem...
- Książę jaki?
Rycerz uniósł gwałtownie brwi, jak gdyby nadepnął na coś ostrego.
- Jam jest książę Boamund, najstarszy syn króla...
- Boamund?
- W rzeczy samej - przyznaje rycerz. - Boamund. Najstarszy syn...
- Jak się to pisze?
Rycerz zasępił się. Tam skąd przybył można było nauczyć się albo zaawansowanego polowania z sokołem, albo ortografii. Nigdy obu. Nie trudno domyślić się, co wybrał.
- Be, jak baran - powiedział z wahaniem. - O, jak oooch...
Królewna przybrała dziwny wyraz, oczywiście bosko pięknej twarzy.
- Próbujesz być zabawny?
- Zabawny?
- Kpisz sobie - odpowiedziała królewna. - Robisz jaja i tak dalej - po chwili zastanowienia dodała jednak - Nie żartujesz, prawda?
- Nie - odpowiedział Boamund, intensywnie myśląc. -Posłuchaj - powiedział - Jam jest Boamund, najstarszy syn króla Ipsimara z Northgales, ty zaś zwiesz się Kriemhilda Nadobna i spałaś magicznym snem na szczycie owej góry odkąd plugawy mag Dunthor rzucił na ciebie urok i właśnie obudziłem cię pocałunkiem. Zgadza się?
Królewna skinęła głową.
- W takim razie wszystko w porządku - powiedział rycerz.
- No tak, ale...
- O co chodzi? - spytał Boamund czerwieniejąc.
- Bo ja myślałam, że powinien... Cóż... No, więc...
- Co więc?
- Więc...
Kriemhilda posłała mu kolejne dziwne spojrzenie, sięgając pod leżącą pod pobliskim kamieniem kartkę. Kartka była, oczywiście, nieskazitelnie czysta.
- Chodzi o to - powiedziała - że, owszem spełniasz warunki. To znaczy jesteś księciem i w ogóle, ale... Cóż, wygląda na to, że chyba zaszła jakaś pomyłka.
- Pomyłka?
- Pomyłka. Słuchaj - powiedziała księżniczka - a kto tobie o tym powiedział? O tym, że tu jestem i tak dalej?
Boamund myślał zawzięcie przez chwilę - No, w gospodzie - powiedział - był taki jeden gość, jeśli musisz wiedzieć.
- Rycerz?
Boamund podrapał się po głowie. Wyglądał, jak rycerz stojący przy Alma Tadema, który cudem zdołał złapać spadający obraz i zastanawia się jak go powiesić bez rozbijania szkła.
- Wydaje mi się - powiedział - że, owszem, to mógł być rycerz. Graliśmy w karty i wygrałem.
Różane wargi Kriemhildy ustawiły się w stanowczą kreseczkę. – Ach, tak? - powiedziała.
- Tak – odpowiedział Boamud. – A kiedy poprosiłem o moją wygraną powiedział, że okropnie mu przykro, ale nie ma ani grosza. Zanim na rozsierdziłem się na dobre dodał, że gdybym był ciekaw, może dać mi całkiem korzystną informację. A niech tam, pomyślałem, skoro i tak nie mam wielkiego wyboru to…
- Pojmuję – rzekła Kriemhilda lodowatym głosem. – Powiedz mi, czy ów rycerz był takim mrocznym typem, z lancetowatym nosem i włosami opadającymi na plecy?
- Tak – odpowiedział zaskoczony Boamund. – Znasz go? To znaczy, jakim sposobem mogłabyś go znać, skoro spałaś…
- Niech no tylko dostanę w swoje ręce tego małego, podstępnego szczura – powiedziała żywiołowo Kriemhilda. – Od razu powinnam się domyśleć, naprawdę.
- A zatem go znasz?
- O tak – powiedziała Kriemhilda i zaśmiała się gorzko. – Doskonale znam Tancreda de la Grange. Karłowata łasica. – Utnę sobie małą pogawędkę z messire de la Grange, kiedy w końcu raczy się tu zjawić.
Ciężka sztaba zaskakuje na miejsce w umyśle Boamunda z miażdżącym mózg hukiem.
- Och – mówi – więc chcesz dalej, eee…
- Tak.
- I, hm, nie chciałabyś…
- Nie – odpowiada królewna, zgniatając kartkę w kulkę i wkładając pod poduszkę. – Bądź tak miły i przykryj mnie woalką zanim sobie pójdziesz – powiedziała stanowczo. – Dobranoc.
- Och, nie ma o czym mówić – odpowiedział Boamund. Pochylił się i niezgrabie podniósł woalkę, nie zauważając, że stoi
na jej rogu. Rozlega się gwałtowny dźwięk. – Przepraszam – powiedział, starając się najlepiej jak potrafi upiąć ją nad twarzą królewny, która pochrapując znowu zapadła w głęboki sen.
- Do diaska – mruknął pod nosem Boamund, po czym wzruszywszy ramionami z głośnym skrzypnięciem zardzewiałych naramienników, ruszył powoli w dół stoku.
CDN...
------------------ Dodano: Dzisiaj o 15:20:01 ------------------
Całość
Rozdziału 1 umieściłem w
eBookWiki. Mam nadzieję, że nikt nie będzie mi miał tego za złe?
Zachęcam do czytania:
Grailblazers (Rozdział 1).
Edit by Mori: Usunąłem oba wpisy. Wiki to nie miejsce na fragmenty powieści, a na całość.
EDIT by muaddib2: OK! Powiem szczerze, że umieściłem to tam trochę eksperymentalnie i bez wcześniejszej konultacji Wybaczenia upraszam!