Użytkownik
Dołączył(a): 23 gru 2018 23:41:16 Posty: 2
eCzytnik: telefon
|
opowiadanie noir sf fragment
Zapach mokrego asfaltu przebijał się przez krzemową warstwę irytująco migających neonów, porozwieszanych na frontowej ścianie bloku. Przyjemna woń nie potrafiła jednak zniwelować odoru taniego alkoholu i obszczanych spodni, czego przykrą przyczynę stanowił bezdomny mężczyzna, schowany za wymalowaną w sprośne teksty budką z hamburgerami. Pijaczek zgiął się w pół i wypuścił z siebie dość niechętnie wypite przed kilkunastoma minutami stare wino. Było nieco mniej bordowe, niż w butelce; przetarł usta brudną, żylastą dłonią. Leszek stanął nad bezdomnym mężczyzną i ze zrozumieniem wyrysowanym na swej zmęczonej twarzy, podał pijaczkowi paczkę fajek. Ten zaś wyjął papierosa i włożył go sobie do ust, by zaraz potem sięgnąć po drugiego i wetknąć za ucho. — Na potem, kierowniku. Leszek wzruszył ramionami. Chowając do kieszeni przepoconych dżinsów paczkę Ekstra Mocnych, zerknął na maziaję przypominającą nowotwór, wymalowaną na opakowaniu przez jakiegoś nadgorliwego idealistę z bożej łaski. Pod spodem, gdyby rysunek okazał się mało przekonujący, nadrukowano ostrzeżenie o wpływie palenia na stan zdrowia. — Kierownik ma ognia? — zapytał pijaczek. — Zostaw je sobie — powiedział Leszek, podajac bezdomnemu zapałki. Bezdomny mężczyzna zaciągnął się, by w chwilę potem wypuścić z płuc bezkształtny obłok dymu, z wolna unoszący się ponad dachami budek z fast foodem, ustawionych wzdłuż ulicy. Skupiony na papierosie zgubił wzrokiem Leszka. Przez krótką chwilę stał zdziwiony, mrużył oczy, walcząc ze światłem padającym na jego twarz z pobliskiej reklamy, ale nie przejął się nieobecnością Leszka na długo. Usiadł na ławeczce tuż obok rozkładu jazdy. Młoda kobieta spojrzała na niego z oburzeniem i wstała nie mogąc znieść smrodu, jaki roznosił się wokół jego osoby. Wyjął zza pazuchy małą buteleczkę, odkręcił ją i przechylił. Zrobiło mu się cieplej na duszy. Nawet neon przestał mieć znaczenie. Byle do rana. Leszek przemknął przez drogę niczym cień, próbujący ukryć swą obecność w świetle księżyca i nachalnie migających reklam. Stanął u drzwi baru, w którym dorabiał jako stróż. Przywitał go znajomy, zatykający zapach papierosowego dymu sączącego się ze szczeliny tuż przy progu. Wszedł pewnie, jak do siebie. Usiadł przy ladzie, wysokiej, pociągniętej czarną farbą. Zerknął na trójkę chłopaków łojących w ósemkę i zamówił pierwszą kolejkę. — Dawno zaczęli? — zapytał barmana z westchnieniem, zerkając na hologramowy wyświetlacz, na którym reszta klientów oglądała mecz. Bob podał Leszkowi piwo. Zimna szklanka kłuła w dłoń. Przyjemny ból na chwilę przed wlaniem w siebie złotego płynu. Mogło zmienić się wszystko, ale lager smakował dokładnie, jak przed wielkim krachem. — Godzinę temu — odpowiedział Bob. Leszek mruknął niezadowolony. Gdzieś po północy raz jeszcze otworzyły się drzwi. Leniwie, jakby pchał je sam diabeł, pytając czy może życzyć dobrej nocy. W świetle księżyca pojawił się student. Wszedł do wewnątrz ze zgiętym na pół dyplomem pod pachą. Złamanym niczym życiorys Leszka, patrzącego spode łba i zastanawiającego się, czy i tym razem będzie chryja. Bob również westchnął, ale student tego nie zauważył. A jeśli nawet, nie dał po sobie nic poznać. Rozsiadł się leniwie obok Leszka na wysokim obrotowym stołku. wyjął z wewnętrznej kieszeni eleganckiej marynarki nowego oPhone'a, którego spot wyświetlano na co drugiej holoklamie i zapytał "czy można?". — Po chuj pytasz? — odparł Leszek. Student stracił rezon. Bob zaśmiał się pod nosem, wycierając setną tego dnia szklankę. — Barman! — Chłopak odezwał się po chwili. — Jest tu terminal? Bob uśmiechnął się z ironią. — Tylko gotówka. Chłopak wyjął pomarszczony banknot z wizerunkiem gościa, o którym uczył się kiedyś, gdzieś, i położył na kontuarze tuż obok telefonu, gładząc usilnie palcami, by rozprostować zagięcia. — Polej, co masz — powiedział do Boba. — Wracaj do domu. — Bob odsunął stówę. — Tu piją wolni ludzie, bez chipów w palcach, głowach, sutkach i cholera wie, gdzie jeszcze. Nie chcemy tu zbieraczy. Ktoś stojący za plecami studenta kazał mu zmienić lokal, jasna rzecz mniej kulturalni. Leszek czując gęstniejącą atmosferę, szybko przechylił kolejne piwo. Nieco mu zaszumiało. Nie zdążył zareagować, a studentowi już puściły nerwy. Chłopak zsunął się niezdarnie ze stołka i siłą rozpędu uderzył w twarz pijaczka stojącego mu za plecami. Pijak, nim padł na ziemię, zatoczył koło i przewrócił się na stolik zastawiony brudnym szkłem. Leszek nie czekał, aż zbiegnie się reszta chłopaków. Wiedział, że pobiją młodego do nieprzytomności. Złapał studenta za kołnierz i wyniósł za próg. — Moja stówa! — krzyknął chłopak. — Będzie na szkło — powiedział półgębkiem Leszek. Na odchodne chciał przyłożyć studentowi, tak żeby młody już tam nie wrócił, ale po namyśle tylko spojrzał w jego oczy i pomachał pięścią przed nosem. Twarz chłopaka przybrała, co zaskoczyło Leszka, innego, bardziej wyniosłego wyrazu. Zrobił się pewny siebie, niemal arogancki. — Sandra miała rację — student zaśmiał się pod nosem. Leszek zastygł na dźwięk tego imienia. — Niedoszły były? Student pokręcił głową. — Ledwo ją znam. Powiedziała mi, że załatwiasz różne sprawy — chłopak stał twardo na nogach i patrzył w twarz Leszka. Bezczelnie, prowokacyjnie, niemal obraźliwie. Bez jakiegokolwiek respektu, choć Leszek w każdej chwili mógł roztrzaskać jego głowę o asfalt. — Co to za sprawa — zapytał? Chłopak wyciągnął z kieszeni mały, kanciasty przedmiot. Metalowy, chłodny w dotyku. Na jego powierzchni odbijało się światło neonu migającego nad drzwiami. — To klucz — powiedział. — Przechowaj mi go. — Do czego? I ile dostanę? — Po sprawie dostaniesz czyste konto z dziesięcioma tysiącami. Nie będziesz już musiał pić w spelunie dla marginesu. Wystarczy? — Pierdol się — odparł grzecznie Leszek. — I niby kto da za to dychę? — Jakbym ci powiedział, nie miałoby to sensu. Bierzesz? Leszek schował przedmiot do kieszeni. — Co tam jest? Student nie odpowiedział. Na odchodne tylko się odwrócił i rzucił sucho: — Nie znasz mnie, nie było tej rozmowy. Jak będą pytać, dałeś mi w twarz i kazałeś… Sam wiesz najlepiej. Leszek zrobił tak, jak chciał student. Wrócił do baru, wypił następną kolejkę i nikomu nic nie powiedział. Siedział zamyślony, jak to on, popijając piwo i czekając na swoją kolej przy bilardowym stole. Nazajutrz Leszka obudził ból głowy. Mimo czterdziestki na karku wciąż nie znał umiaru, wydawało mu się, że wie, na ile może sobie pozwolić. Zatęchłe powietrze w jego kilkunastometrowej kawalerce nie pomagało. Wewnątrz śmierdziało niezmienianą, przepoconą pościelą i moczem. Po raz kolejny Leszek po pijaku obszczał dywan przy łóżku. Podniósł się z trudem, by otworzyć okno. Nie pomogło, z zewnątrz trąciło smrodem z klimatyzacji pobliskiego sklepu mięsnego. Zamknął okno, wolał siedzieć w oparach własnych szczyn niż dusić się od zapachu gnijącego drobiu. Wypił przedwczorajszą kwaśną kawę i włączył domowy hologram. Nie płacił za przekaz. Zostały mu trzy darmowe kanały, które pewnie prędzej czy później też zakodują. Na pierwszym i drugim puścili transmisję dla gospodyń domowych, na trójce zaczynały się wiadomości. Leszek miał wyłączyć holowizor, ale zobaczył znajomą twarz. Chwilę się zastanawiał, nim rozpoznał studenta. Chłopaka zastrzelono kilkadziesiąt metrów od baru, w którym on zapijał sumienie. Pił tak, że nie słyszał strzału. Wypił tyle, że wracając do domu, nie zauważył plam krwi ciągnących się wzdłuż i w poprzek ulicy ani ludzi zbiegających się wokół trupa. Wypił tyle, że dopiero teraz zobaczył swoje zabryzgane juchą buty i czerwone ślady ciągnące od drzwi do łóżka. W kieszeni kurtki zdezelowanej niczym jego wątroba, znalazł mały, metalowy gadżet. Chciał go wyrzucić, za stary już był, żeby wierzyć w powrót. Student był jednak na tyle zdesperowany, że wymyślił ciekawą bajeczkę. Leszek spojrzał na przedmiot. Przenośną pamięć, na której miały znajdować się informacje, za które ktoś zdecydował się zabić. Bo w tej chwili tylko to wydało się Leszkowi dobrym powodem. Na powrót schował pendrive'a do kieszeni i postanowił dłużej nie tracić czasu. Wyściubił swój połamany nos poza zatęchłe em-półtora. Kiedy jego twarz oblał promień przedpołudniowego słońca, ktoś przyłożył zimną lufę glocka do jego zarośniętego policzka. Ale Leszek był do tego przyzwyczajony. Nie pierwszy raz ktoś wpakował mu broń w policzek, choć rzadko komu faktycznie udawało się zrobić to z zaskoczenia. Leszek tylko szturchnął napastnika. Niespełna trzydziestoletni mężczyzna postury głodującego Libańczyka zachwiał się, a potem upadł. Leszek nie chciał zrobić mu krzywdy, pchnął jednak zbyt mocno. Gość upadł na chodnik, głową zahaczając o stopień schodów prowadzących do sąsiedniej klatki. Buty Leszka znów stały w karmazynowej lepkiej kałuży. — Cholera — powiedział do siebie. — Robię się na to za stary. Napastnik oburzyłby się, gdyby nie pośmiertne drgawki, które akurat w tym momencie wstrząsały jego ciałem. Leszek nie mając wielkiego wyboru, przetrzepał ubranie nieboszczyka. Nie znalazł tam wiele, niemal pusty portfel, kartę członkowską klubu Miłośników Staroci i zdjęcie trójki znajomych. Pomiędzy mężczyzną dogorywującym przed Leszkiem a studentem, którego ktoś rozwalił poprzedniej nocy, stała młoda kobieta. Brunetka. Leszek znał ten typ. Wiedział, że jest niebezpieczna. Kiedy tylko zobaczył ją na fotografii, pomyślał, że może być jedynym rozwiązaniem tej sprawy. Sandra mieszkała w małej kawalerce, którą kilka lat temu zaoferowali jej rodzice. Była wtedy z Leszkiem. Co było dla niego dziwnym, jej rodzice od razu go polubili, choć ze wszystkich sił starał się zrobić na nich jak najgorsze wrażenie. Nie udało się, mimo że rodzina Sandry była chorobliwie zapatrzona w krzyż i sutanny, kupili córce i jej ukochanemu mieszkanie. Leszek sobie z tym nie poradził. Wydawało się, że nic nie może stanąć pomiędzy nim a Sandrą, ale wystarczyło wspólne mieszkanie, by w kilka tygodni później wyprowadził się do hotelu. Teraz na powrót stanął pod dębowymi drzwiami, gdzie wycieraczka ochoczo witała nieznajomych niezrozumiałym dla niego welcome. Leszek nie potrafił pojąć, czym kierowała się Sandra przy wyborze tej wycieraczki. Akceptował jej zachcianki, bo wiedział, że każdy przemilczany drobiazg, każde wspólne zakupy kończyły się w łóżku. Lecz tamto minęło, teraz mógł z żałością wpatrywać się w wycieraczkę, czekając, aż ktoś otworzy drzwi. Nadusił dzwonek. Z wnętrza dobył się stłumiony krzyk: — Zaraz, do cholery! Leszek stanął obok drzwi, naparł plecami na ścianę. Zrobił to specjalnie, wiedział, że Sandra widząc go przez judasza, nigdy nie odważyłaby się otworzyć. — Kto tam? — zawołała pytająco. Zaraz potem bezmyślnie otworzyła. Wychynęła poza próg z maseczką na twarzy i głupio rozwartymi ustami, wciąż noszącymi ślady po ubiegłotygodniowym botoksie. Leszek stał z papierosem w ustach i czekał, aż była narzeczona rozpozna jego twarz, wykrzyczy mu żale. Sandra udała jednak, że nikogo nie zobaczyła. Szybko schowała głowę w mieszkaniu i pociągnęła za klamkę. Leszek wsunął dłoń między drzwi a framugę. Sandra myślała, że udało jej się zmiażdżyć mu dłoń, ale jego to nie wzruszyło. Drzwi odbiły się z impetem, a on spokojnie wszedł do mieszkania, rozmasowując sobie obolałe śródręcze siniejące niczym jaja po ostatnim razie z prostytutką, którą podesłał mu Bob. — Czego ty jeszcze chcesz? — zapytała z wściekłością i wciąż trwającą nadzieją w głosie. Westchnął. Liczył chyba na milsze przyjęcie. Widać ona wciąż sobie nie poradziła, pomyślał. Ciągle nie był jej obojętny. Zrobiło mu się głupio, że po tylu latach wpada z odwiedzinami, mając za powód własne sprawy. Wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki starą fotografię. — Znasz go? — Pokazał palcem na studenta — Albo ją? — I tylko po to tu przylazłeś? Wzruszył ramionami. — Liczyłaś na coś więcej? Teraz ona zagrała obojętną. Oddała mu zdjęcie. — Znam tę dwójkę. Ona mieszkała ze mną przez jakiś czas, a ten młody ją odwiedzał. — Wiesz gdzie ją znajdę? — zapytał. Sandra spojrzała zazdrośnie, choć zaraz potem posmutniała. — Nie! Czego od niej chcesz?! Wypchnęła Leszka za próg mieszkania. Wzięła zamach i trzasnęła drzwiami. — On nie żyje — Leszek powiedział spokojnie. — Ten drugi też. A jak nie pomożesz mi jej znaleźć, to nie wiem, czy i ona nie zniknie. Sandra uchyliła drzwi i nie patrząc w twarz byłego, podała mu kartkę z adresem. Brunetka ze zdjęcia pracowała w Kurzych Dołach, jednej z gorszych dzielnic, na tle której nawet obrzeża miasta wydawały się spokojne. Leszek dawno tam nie był, a kiedy już zawitał w te okolice, zdawał sobie sprawę, że są na tym świecie ludzie, którzy żyją w jeszcze większym gównie niż on. Adres z kartki okazał się małym pokoikiem nad burdelem, który kilkadziesiąt lat temu był prężnie działającym teatrem. Teraz szyld z wypisanym spektaklem wieczoru zastępowały imiona dziewczyn do wzięcia. Hologramy nad drzwiami migały w trójwymiarze i zachęcały do wstąpienia. Leszek miał w głębokim poważaniu dom uciech, chciał dostać się na górę. Zaszedł budynek od tyłu, gdzie znalazł stare przeciwpożarowe schody. Wiedział że tam są, pamiętał o nich jeszcze z czasów młodości, kiedy wspinał się z kolegami na zaplecze, żeby podglądać pary uprawiające seks. Pociągnął za szczebel. Drabina zjechała z impetem, robiąc przy tym niebotyczny hałas. Na pierwszym piętrze nikogo nie było. Sami dyszący faceci na niemal anorektycznych ćpunkach, zarabiających na kolejną dawkę tym, czym obdarzyła je matka natura, czy może tym, co z dobroci zostało po długich latach przypalania haszu i wstrzykiwania sobie wszystkiego, co miało na etykiecie wyrysowany symbol czaszki. Leszek szybko wszedł na drugie piętro. Kiedy dotarł do trzeciego okna, licząc od schodów, przystanął. Zajrzał do wewnątrz. Na łóżku siedziała kobieta podobna do brunetki z fotografii. Długie, ciemne i falujące włosy opadały w nieładzie na jasne piegowate ramiona. Leszek mimowolnie wpatrywał się w nią, liczyła pieniądze, przytrzymując banknoty palcami ozdobionymi w długie czerwone tipsy. Gdyby tylko zerknęła w okno, pomyślał. Ale nie zerknęła. Skończyła liczyć, wrzuciła banknoty do kopertówki i zarzuciła na ramiona stare wypłowiałe futro. Leszek zbiegł na parking. Wiedział, że kobieta zaraz się tam pojawi. Ktoś taki jak ona nie korzysta z transportu publicznego, tym bardziej, jeśli pod pachą nosi kilka tysięcy w wysokich nominałach. Przyczaił się w cieniu, za kontenerem na śmieci pełnym zużytych kondomów. Zaraz potem uliczny gwar przeciął stukot kobiecych obcasów. Jej chód, niczym lekarski skalpel wtapiający się w ciało trupa w pobliskiej hurtowni skór, jedynie symbolicznie mianowanej szpitalem, penetrował parking. Kiedy brunetka dotarła do samochodu i zaczęła w pośpiechu szukać kluczyków, ktoś do niej podbiegł. Odruchowo złapała za torebkę. Mężczyźnie nie o to chodziło. Upadła na ziemię, łamiąc obcas i wykrzywiając boleśnie stopę. Napastnik wyjął z kieszeni pistolet. Mały. Ciepły od kurczowego ściskania w kieszeni. Wycelował do niej. Już chciał wcisnąć spust, kiedy Leszek stanął za jego plecami i niemal od niechcenia uderzył jegomościa w kark. Pistolet wystrzelił, a mężczyzna padł na ziemię nieprzytomny. — Nic pani nie jest? — zapytał Leszek. — Dziękuję… — pokręciła głową wystraszona. — On się zaraz ocknie. Lepiej niech pani stąd odjedzie. Kobieta nie potrafiła się podnieść. — Będzie pani w stanie prowadzić? — Leszek podał jej rękę. Zająknęła się. — Niech pani wsiada. Powie pani dokąd. — Dziękuję — odparła. — Ja naprawdę... — rozpłakała się. — Ja naprawdę nie wiem, kim jest ten człowiek. — Spokojnie. Jak pani na imię? — zapytał. — Majka. Leszek uśmiechnął się. Dostał to, na czym mu zależało. Miał okazję przyjrzeć się jej i upewnić, że to ta osoba, którą zobaczył na zdjęciu. — Skąd pan się tu wziął? Leszek burknął coś o tym, że słyszał krzyki. Nie chciał brnąć w kłamstwo. Szybko zajął miejsce za kierownicą. Musiał tylko wjechać na autostradę, by mieć pewność, że kobieta nie ucieknie z wozu. Udał skupienie. Kiedy rozpędził do pięćdziesiątki stary model Peugeota, wyjął fotografię z wewnętrznej kieszeni kurtki. Majka spojrzała na zdjęcie i westchnęła. — Skąd pan to ma? — Chłopak, przy którym to znalazłem, nie żyje. Brunetka zakryła usta. Leszek starał się ją obserwować, ale jadąc, nie był w stanie w pełni ocenić szczerości jej postawy. — Ten drugi coś mi dał — stwierdził. — Ja chciałbym dowiedzieć się, co to jest i dlaczego ten przedmiot wart jest zabicia dwóch osób. — Jak to, dwóch? — zapytała, czując, że nie chce znać odpowiedzi. — Ten chudy też nie żyje. Dla Majki było to zbyt wiele. Zapłakała, choć Leszek nadal nie był pewien, czy zrobiła to szczerze. — Byli dla pani bliscy? — To… moi bracia. Leszka trochę to zaskoczyło, spodziewał się, że przynajmniej jeden z nich był jej kochankiem. Mężem. Kimś znacznie bliższym. — Wie pani, co to? — Pokazał przenośną pamięć. Brunetka szybko wsunęła przedmiot na powrót do kieszeni Leszka. W jednym momencie uspokoiła się i kazała mu jechać do siebie. Na róg Starej Dworcowej i Mielęckiego, gdzie ulica z jednej strony przechodziła w tunel, a z drugiej w wąski deptak prowadzący niemal pod samo muzeum. Mieszkanie Majki było urządzone w klasycznym stylu. Dwa czerwone fotele ustawione frontem w kierunku rozpalonego kominka, pomiędzy nimi stał stolik, na którym Leszek dostrzegł srebrną tacę z dzbankiem po herbacie, butelkę whisky i dwie szklanki. — Napijesz się czegoś? — Majka zapytała kokieteryjnie. Leszek nie chciał. Miał zasady, a jedną z nich było utrzymanie trzeźwego oglądu, jeśli nie był pewien, jak wróci do siebie. Kobieta podeszła do stoliczka, nalała sobie Jacka Danielsa, rozpaliła ogień w kominku gestem ręki i rozsiadła się w fotelu. — Włącz stereofon — rozkazała, wskazując palcem na urządzenie znajdujące się na komodzie pod oknem. Leszek podszedł do okna, wyjrzał przez nie. Czerni nocy nie rozmył nawet blask padający z pobliskiej latarni. Wrócił myślami do miejsca, w którym właśnie się znajdował, przeniósł igłę na winylową płytę. Był zaskoczony, widząc starego Sonyaka. Z tuby zaczęły wypadać jakby przypadkowe dźwięki, które po kilku minutach ułożyły się w całkiem przyjemną melodię. Idealną do deszczu, stukającego leniwie o metalowy parapet i brudne od smogu szyby. — Co ci obiecał? — Majka zapytała Leszka znacznie poważniej. — Mój brat. Leszek wyczuł zmianę tonu w jej głosie. — Dziesięć tysięcy. I czyste konto. — Uwierzyłeś mu? Mężczyzna złamał się, podszedł do stoliczka i nalał sobie whisky. — Na początku nie, ale nie zabija się kogoś w taki sposób bez powodu. Jego bebechy leżały… Majka obróciła głowę z obrzydzeniem. Chciała zapytać o śmierć drugiego z braci, jednak podświadomie czuła, że nie powinna. — Nie wierz w to — stwierdziła. — Nigdy nie było żadnych dziesięciu tysięcy. Chciał się tego pozbyć. — Co tu jest? — Hasło. — Hasło? Majka przechyliła szklankę niczym stały bywalec baru Boba. — Właściwie program, generujący dostęp do głównego serwera. Jeśli trafi to w odpowiednie ręce, nie będzie już całej tej szopki. Wszystko wróci do normy. — Chcesz mi powiedzieć... — Tak. Wystarczy, że ktoś tam wejdzie i zniszczy wszystko, co znajdzie. Dostałeś do rąk asa, który może zmienić nasze życie. Leszek zrozumiał, dlaczego ten mały przedmiot jest tak cenny. — Ja go zabiłem — powiedział Leszek. — Twojego drugiego brata. — Wiem. Leszek zdziwił się. Nie samą odpowiedzią, a raczej reakcją Majki. Obróciła się w jego stronę, trzymając w dłoni mały niepozorny pistolecik. Ktoś zapukał do drzwi. Starszy mężczyzna, na oko sześćdziesiąt lat, szczupły z zapadniętymi nieogolonymi policzkami. Ten, który napadł na kobietę na parkingu. — Oddaj to — wychrypiał, celując w twarz Leszka z pistoletu, drugą ręką rozmasowując wciąż bolący kark. Leszek wyjął z kieszeni pamięć i położył na stoliku. Majka zaraz ją złapała. — Skąd wiedziałaś? — Leszek zapytał spokojnie. Na twarzy Majki pojawił się grymas triumfu. — Sama go do ciebie wysłałam. Właściwie to ja ciebie znalazłam. Nie było lepszej okazji do pozbycia się tych dwóch tchórzy. Leszek uśmiechnął się w duchu. Przeczucie go nie zawiodło, choć przez chwilę pozwolił sobie na zbyt wiele. Dał się zaskoczyć, drugi raz w ciągu dwóch dni. — A teraz proszę tam — zaczął starszy mężczyzna, celując w twarz Leszka — grzecznie z rękami na wierzchu — machnął lufą w kierunku sypialni. Leszek posłusznie wszedł do pokoju. Stary zamknął za nim drzwi i sięgnął po klucz. W tym momencie Leszek naparł ciałem na drzwi, a staruszek stracił równowagę. Leszek wyrwał mu broń z dłoni, chwycił pod bark i przyłożył lufę do skroni. Majka próbowała wcelować w Leszka, ale on skutecznie zasłaniał się ciałem napastnika. — Połóż pistolet na ziemi i kopnij w moją stronę — rozkazał Leszek. — A potem wsuń mi pamięć do kieszeni. Zrobiła to. Leszek rzucił starym na podłogę, spoliczkował kobietę i wyszedł z mieszkania jak gdyby nigdy nic. Deszcz jak zwykle rzęził o blaszaną przystankową wiatę. Leszek stanął w rogu, tam gdzie dach przeciekał najmniej. Obserwował deptak, rozciągający się wzdłuż nowej galerii handlowej. Nigdy do niej nie wchodził. Ubierał się na pobliskim bazarze, na którym handlowali ludzie podobni jemu. Targowi sprzedawcy moknęli pod straganami. Między sporadycznie pojawiającymi się klientami, stali wpatrzeni w oszklony budynek. Zastanawali się, czy wybrali właściwą drogę. Zwłaszcza przed świętami, kiedy tysiące bezmyślnych zbieraczy przelewało się przez obrotowe drzwi prowadzące do przestronnego holu, a dalej do dziesiątek markowych sklepów udekorowanych w świąteczne, nic już nieznaczące ozdoby. To był zupełnie inny świat. Świat, w którym liczyło się tylko, jak dobrze ktoś posmarował szefowi, żeby ten wynagrodził go premią. Leszek spojrzał na smutne twarze ludzi sterczących za bazarowymi szczękami. Wsunął dłoń do kieszeni. Wiedział, że jeśli coś z tym zrobi, unieszczęśliwi tych, którym wydaje się, że mają wszystko. Wyjął pamięć z kieszeni i trzymał przez chwilę nad studzienką kanalizacyjną. Chciał ją puścić, ale coś, jakiś cichy głosik w głowie podpowiedział mu, żeby tego nie robił. — Nikt nie powinien mieć takiej władzy — pomyślał. — Zwłaszcza ktoś, komu i tak wszystko zobojętniało. Wstąpił do baru. Tam czekał na niego Bob, który szybko nalał mu zimnego piwa. I Leszek znów usiadł przy kontuarze, wpatrując się w trójkę młodzików łojących w klasyczną ósemkę. Czekał na swoją kolej, kręcąc w palcach przenośną pamięcią. Barman stał chwilę nad Leszkiem, wpatrując się w jego dłoń. — Co tam masz? Leszek wzruszył ramionami. Bob był jedyną osobą, do której miał krztynę zaufania. — Pamiętasz studenta sprzed kilku dni? Tego zbieracza z pomiętą stówą, którego wyniosłem za próg? Dał mi to. Podobno trafił do mnie przez Sandrę. Twierdził, że jak mu to przechowam, to ktoś da mi dostęp do konta z dychą. — Cholera, ci młodzi mają wyobraźnię. Leszek napił się piwa. — Też tak myślałem. Ale młodego po naszej rozmowie ktoś załatwił. Bob odstawił szklankę. — Mówił prawdę? — zapytał Leszka. — Może. To jego siostra go sprzątnęła. Bob podrapał się w łysiejącą głowę, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Wreszcie nachylił się nad Leszkiem. — Stary, zapomniałem! Rano szukało cię dwóch bankierów. Leszek przechylił piwo. Położył pamięć na ladzie. — Przechowaj mi to. Wrócę. Jeśli to faktycznie byli bankierzy, nie mogą tego przy mnie znaleźć. Bob zabrał przedmiot, nie pytając o szczegóły. Leszek podniósł się ze stołka. Sięgnął po kurtkę przewieszoną przez oparcie i chciał wyjść, kiedy w progu pojawiło się dwóch elegancko ubranych mężczyzn. Na wysokości paska, pod marynarką obu widać było wybrzuszenie, kolbę pistoletu. Leszek podszedł do nich z własnej woli. Wiedział, że to jego szukają. Zrobili mu miejsce, przepuścili go w drzwiach i wyszli za nim. Bobowi wydawało się, że już nie zobaczy Leszka.
Za oknami autonomicznego samochodu migały holoklamy, zachęcające przechodniów do zaciągnięcia długu na kilkatysięcy punktów. Leszek wpatrywał się smutno w migające światełka wyznaczające krawędź jezdni. Za w pełni przezroczystą, krzemową szybą oddzielającą przednie siedzenia od tylnych, siedzieli bankierzy, łowcy, mężczyźni, których zadaniem było pilnowanie porządku. Pełnili funkcję swego rodzaju antywirusa, antybiotyku dla drążącej miasto patologii, sprzeciwiającej się życiu polegającemu wyłącznie na zarabianiu i wydawaniu. Poszukiwacze raka, zarazy, dawniej łagodnie zwanej konserwatywnymi nonkonformistami. Leszek nie uważał się za konserwę, ale dalej jeszcze było mu do hedonisty liczącego każdy posiadany punkt. — Dokąd mnie wieziecie? — zapytał zniecierpliwiony. Bankierzy milczeli. Spali snem sprawiedliwych, spokojni, przeświadczeni, że dotrą na miejsce szybko i bezpiecznie. Leszek nie mógł sobie na to pozwolić, nie ufał osądom komputera pokładowego. Nie wierzył w nieomylność maszyn, niezakłócalne połączenia i statystyki, podawane wszystkim przy pomocy interpersonalnej sieci. Kiedy wsiadał do autonomicznego samochodu, robił to z musu. Siedziba BWP otoczona była zielonym skwerem. Kilkaset metrów kwadratowych trawnika, drzew, krzewów, ławek i alei, po których spacerowały kobiety z dziećmi w wózkach. Leszek wyszedł z samochodu w towarzystwie dwójki mężczyzn. Podszedł do trawnika i kucnął, chcąc sprawdzić prawdziwość tego niespodziewanego aranżu przestrzeni. Źdźbła trawy przeszły przez jego dłoń niczym cyfrowe strumienie krążące w przestrzeni i przenikające jego myśli. Opuszki palców napotkały na swojej drodze chropowatość kamienia. Ciało przeszedł dreszcz, impulsy próbowały dostać się do jego układu nerwowego, ale nie znalazłszy interfesu, rozbijały się na skórze. — To iluzja — Leszek stwierdził rozczarowany, podnosząc się z kolan. Włosy na głowie stanęły mu dęba przez nieduże wyładowania elektryczne. — Oczywiście — odparł jeden z bankierów. Wskazał dłonią na drzwi. — Proszę tędy.
Pokój przesłuchań wyglądał tak, jak Leszek go sobie wyobrażał, kwadratowy stół ustawiony w centralnej części pomieszczenia, po obu stronach krzesła, a nad nim nisko wisząca lampa z jasno świecącą żarówką. Na przeciw drzwi lustro, zapewne weneckie, zaś po drugiej stronie psycholog, kierownik placówki i kilku kolegów po fachu szukających na twarzy podejrzanego oznak kłamstwa. Jakby tego było mało, w rogu znajdowała się kamera, wyłapująca każdy gest i drżenie mięśnia. Specjalny program analizował i wyciągał wnioski. Wszystko to mogło zadziałać, gdyby nie fakt, że Leszek był socjopatą. Nawet jeśli chciał, nie potrafił pokazać na twarzy jakichkolwiek emocji. Bankierzy weszli do pomieszczenia za Leszkiem i kazali mu usiąść na krześle vis a vis kamery. Leszek spoczął, wyjął papierosa i zapalił. Spojrzał na identyfikatory obu mężczyzn. Wyższy, z kozią bródką i przenikliwym spojrzeniem miał na imię Piotr. Bankier przyniósł ze sobą teczkę, rzucił ją na stół, zdjął marynarkę i przewiesił przez oparcie krzesła. Nieco niższy mężczyzna, ogolony na gładko z charakterystycznie krótką górną wargą miał na identyfikatorze wypisane imię Szymon. — Tu nie można palić — powiedział lekko sepleniąc Szymon. Leszek się tym nie przejął, spojrzał mu w twarz wyzywająco, potem przeniósł wzrok na kamerę. — Znasz ją? — Piotr wyjął z teczki zdjęcie Majki. Położył na stole i teatralnie przesunął w kierunku Leszka. Nie spodziewał się żadnej odpowiedzi, wiedział, że skończy się jak zwykle, bezowocnie, straconym czasem i nerwami. — Może zainteresuje cię fakt, że kobieta na zdjęciu jest członkiem podziemia. Leszek podniósł spojrzenie na Szymona. — Nie wiedziałeś? — Piotr zaśmiał się i wyjął z teczki drugą fotografię, na której Majka, jej bracia i starszy mężczyzna, którego Leszek zdążył już poznać, spotykali się na parkingu za znanym mu burdelem. — Ci dwaj nie żyją — stwierdził Szymon. — Wiesz dlaczego? Leszek wzruszył ramionami. Wiedział, że któryś z bankierów zaraz mu to wytłumaczy. — Oni nie byli groźni — Piotr wskazał na braci. — Tylko mówili o walce z systemem, ale ona to co innego, chciała działać. Podejrzewamy, że któreś z nich posiadało dostęp do głównego serwera banku. Przesłuchiwany wzruszył ramionami. — Nic o tym nie wiem. — Podobno miałeś kontakt z tym mężczyzną — Szymon wskazał palcem na studenta, który przed kilkoma dniami pojawił się w barze Boba. Leszek kiwnął głową przytakująco. Wiedział, że nie ma sensu ukrywać spotkania. — Wszedł, chciał płacić punktami, zaczął się awanturować, więc go wyrzuciłem. A następnego dnia w wiadomościach usłyszałem, że nie żyje. — Z nią też podobno się spotkałeś — wskazał na Majkę. Tym razem Leszek zagrał zdziwienie. Zrobił to jednak albo nieudolnie, albo bankierzy mieli dobre źródło. Nie uwierzyli w jego zaprzeczenie.
_________________ Swoje teksty publikuję na https://lukaszmigura.com. Jeśli lubisz opowiadania, zapraszam.
|