Użytkownik
Dołączył(a): 18 sie 2009 15:09:47 Posty: 31 Lokalizacja: Wlkp
|
Spotkanie po latach
O szesnastej trzydzieści dość wysoki szczuły mężczyzna w granatowej zimowej kurtce z czarną niewielką torbą wyszedł z terminalu lotniska w Poznaniu, na krótką chwilę zatrzymał się i spojrzał na tablicę rozkładów odlotów i przylotów, potem na kolorowe foldery przed okienkiem informacji. Kupił w kiosku gazetę i papierosy obserwując mijających go podróżnych. Odwiedzał to miejsce od roku. Każdego dnia przychodził tutaj o tej samej porze. Przeszedł pieszo niecałe dwieście metrów na przystanek i wbiegł do środka w ostatniej nieomal chwili przed odjazdem autobusu. Przejechał około dwudziestu minut, wysiadał i po piętnastu minutach przesiadał się do następnego autobusu. Po jakimś czasie znów wsiadał do następnego autobusu. Bezchmurne niebo nad miastem przybierało kolor ciemnego granatu, przechodzący gdzieniegdzie w ciemną ołowianą szarość. Wokół odczuwało się przygotowania do nadchodzących świąt Bożego Narodzenia. Okres przedświąteczny rozpoczynał się już w końcu listopada, razem z większą ilością odwiedzających super markety w atmosferze kolorowych dekorowanych sklepów i migających różnobarwnymi światłami choinek stojących na dworze. Podobnie jak Anglicy, tutaj też mieszkańcy coraz częściej dekorują swoje domy i przyozdabiają je tradycyjnym świerkowym wieńcem z świeczkami i w kolorach zieleni, bieli i czerwieni, girlandami i barwnymi zazwyczaj lampionami i drzewkami z kolorowymi lampkami. Na drogach wewnętrznych prowadzących w zwarty kwadrat kwartałów pięknych kamienic i will do rodzinnych domów i zachował się zwyczaj zapalania w oknach świec w wigilijny wieczór, to wiązało się dawniej z symboliką oświetlania drogi biednym wędrowcom, zbłąkanym w nocy. Świece zostały wyparte przez kolorowe elektryczne lampiony. które przetrwały w stanie nienaruszonym od wojny. Stał w autobusie plecami do okna. Starał się trzymać prawie zawsze na uboczu, uważnie lustrując wzrokiem jadących pasażerów. Pasażerowie autobusu spoglądali przed siebie, inni rozmawiali ze sobą, zajęci byli rozmowami telefonicznymi lub czytaniem gazet. Te same, jak co dzień twarze. Na dworze było zimno sypał śnieg i wiał silny północno-wschodni wiatr. Szyby autobusu pokrywała buchająca z ust pasażerów para. Najwidoczniej ogrzewanie w autobusie podmiejskim nie mogło sprostać wymaganiom. Na ostatnim przystanku już na obrzeżach miasta, tuż obok zaśnieżonego i opustoszałego parku duży elektroniczny termometr wskazywał minus trzynaście stopni Celsjusza. Lampy w autobusie dawały niewiele biało niebieskiego światła. Rękawem czarnej kartki przetarł zaparowaną szybę w oknie i starał się przezeń patrzeć chwilę, przez bezkształtny rozmaz na szybie, na otaczającą rzeczywistość. Okno wychodziło na rozległy i pusty o tej porze roku park, a dalej na prześwitującą przez przyprószone śniegiem ciemnozielone konary drzew. W oddali rysowały się niewyraźnie dwie ściany lasu; szare i wielkie. Pomiędzy tymi piętrami nieliczne o tej porze samochody mknęły szeroką arterią łączącą południowo - zachodnią dzielnicę i północną częścią Poznania, która była sypialnią miasta. Nie dziwił, się, że ten szlak zawsze jest pełen aut, niezależnie od pory dnia i nocy. Ruch na nim praktycznie nigdy nie ustawał. Na jednym z pasów tego komunikacyjnego szlaku pędził samochód z włączonymi światłami i sygnałami uprzywilejowania. W czasie jazdy warunki pogodowe pogarszały się z minuty na minutę, pochylił się, próbując coś zobaczyć w coraz bardziej zaparowanej szybie. Zamieć śnieżna coraz bardziej gęstniała i prawie już nie było widać pobliskich zabudowań i rozchodzących się ulic. Lampy zawieszone nad ulicą rzucały mgliste bladożółte snopy światła. W mroku kończącego się dnia, przebiegająca nieopodal kilkupasmowej trasy autobusu duża i odśnieżona droga wiodąca na największy akademicki campus wyglądała jak ciemna wstęga. Wielki freeboard głosił, że idea powstania wielkopolskiego campusu jest odpowiedzią na wyraźne zapotrzebowanie studentów, którzy odczuwają silną potrzebę integracji. Młode ośnieżone drzewa opierały się podmuchom porywistego wiatru. Parkujące przy chodnikach samochody zaczynały przypominać różnokształtne ośnieżone czapy. Spojrzał na zegarek. Dochodziła osiemnasta. Za trzydzieści minut będzie koniec tej wyprawy. Szeroka droga była dobrze utrzymywana, choć kiedy autobus zjeżdżał w zatoki słychać było jak przemarznięty śnieg chrzęścił po kołami. Tuż przed wjazdem na most nad kanałem, po obu stronach wąskiej zasypanej śniegiem drogi stały nagie o tej porze roku drzewa. Droga nagle łagodnie zakręcała i opadała, biegnąc gęstym świerkowym lasem; od czasu do czasu, raz znikając, to znów pojawiając się odsłaniała, zza przyprószonych śniegiem drzew; ośnieżoną płaszczyznę, ku zabudowaniom, w dole. W oddali nieśmiało wyłaniała się strzelista wieża kościoła na wzgórzu i dalej dachy domów. Uwielbiał wszelkie punkty widokowe, miejsca, gdzie z ptasiej perspektywy można okiełznać i uporządkować krajobraz. Na tym balkonie widokowym czasu było niewiele, podziwianie okolicy utrudniała pogoda, ale panorama rekompensowała te niewygody. Od północnego wschodu majaczyła wielka ośnieżona ściana świerkowego lasu oddzielająca dwa jeziora. Wokół pełno przyprószonej śniegiem zieleni, a między dość zwartą zabudową i skupiskami drzew meandrowała mała rzeczka. Nieopodal zabudowań dostrzegł szare jezioro. Nagle autobus zwolnił, wyhamował prędkość, potoczył się w śnieżnej koleinie i wjechał w zatoczkę na przystanek. Po chwili drzwi z sykiem zamknęły się za nowym pasażerem. Mężczyzna niczym specjalnym nie wyróżniał od pozostałych pasażerów. Był niskiego wzrostu, krotko ostrzyżony szpakowaty, o dużej kwadratowej ogorzałej twarzy. Po wejściu do środka autobusu zajął miejsce w niewielkiej odległości od stojącego wcześniej mężczyzny, rozpiął skórzaną ocieplaną czarną kurkę, brązową kraciastą marynarkę w dużo ciemniejsze kostki i rozluźnił krawat i poprawił kanty czarnych spodni, po czym wygodnie w usadowił się na siedzeniu. Założył okulary w złoconej oprawce i chwilę rozglądał się po jadących. - Morel!?- Zawołał nagle grubas z swego siedziska w kierunku stojącego przy oknie pasażera. Tamten w pierwszej chwili nie miał pojęcia, o co mu chodzi. – Morel! Tak na pewno. Cezary Morel! Stojący mężczyzna wzruszył ramionami. Dwadzieścia pięć lat temu wyjechał wraz z kolegą z tego miasta najpierw w Krakowskie potem przeniósł się w Bieszczady i tam osiadł. Ten zgrany team początkowo planował ucieczkę na zachód i zamierzali załadować się w Poznaniu do wagonu pasażerskiego i przez małe wejście na poddasze w pomieszczeniu WC przejechać bez większych przeszkód przez Niemcy w wagonie nad przedziałem dla obsługi. Zamierzali wylądować w Hamburgu. Kilka miesięcy później przenieść się do Dani. Jego koledze po części plan się powiódł i marzenia zrealizował i po kilku miesiącach wylądował w Hamburgu Jakiś czas spędził w Francji w Nicei, potem przeniósł się do Kanady i osiadł niedaleko w Calgary w Kanadzie, ukończył studia rolnicze i zajmował się sprowadzaniem runa leśnego z Polski. - Cezary Morel. – Siedzący mężczyzna nie ustępował, zsunął okulary, zmrużył oczy i przyglądał się znajomemu mężczyźnie. - Spadaj dziadu.- Syknął Morel. Morel ze zdumieniem stwierdził, że ten mały człowiek rozpoznał go. – Wpadka pomyślał. Czyżby, ktoś sypnął? Nieee. Być może Edyta. To nie prawdopodobne. To nie możliwe. To ona dokładnie przed rokiem zleciła mu tą żmudną robotę. Dzisiaj kończyła się umowa i miał otrzymać wynagrodzenie za ostatni miesiąc. - Pieprzyk pod nosem. Tak to, Czarek Morel. - Pan się myli. – Odpowiedział Morel. - Nie. Na pewno nie przyjacielu. Pamiętasz mnie? Jestem Artur Supeł. - Kto? - Artur Supeł. Chodziliśmy do tej samej klasy …Siedziałem w ławce tuż za tobą. Szkoła na poznańskich Garbarach. Klasy na piętrze w starym budynku z czerwonej cegły. Pamiętasz Morel! Tak się cieszę, że cię mam! Tak się cieszę! - Pedał – syknął Morel. Supeł poprawił krawat zapiął kurtkę i wstał idąc mu na spotkanie. Autobus nagle zakręcił i Supeł wykonując niczym pól piruet, zahaczając i uderzając siedzących w autobusie, potykając się o czyjeś długie nogi zatrzymał się przed pobladłym Morelem. - Co ty człowieku, robisz? – Zapytał Morel. - Myślę, że wiem, co robię. Jeśli tak myślisz jak powiedziałeś, to za chwilę dostaniesz w mordę. - Jak? - Jeszcze tego nie wiem. Morel poczuł narastającą złość. - Skąd pan wie, kim jestem? - Chociaż, bardzo rzadko odpowiadam na pytania, za chwilę otrzymasz odpowiedzi. Na wstępie mała uwaga. Nie ładnie pachnie, tobie z buzi…Niedobrze, że nic o tym nie wiesz - powiedział po chwili. Śmierdzi tobie z ust. - Brakuje panu, partnera do……...Rozmowy? - Możliwe, że masz rację – przyznał Supeł. - Nie sądzi pan, że ja mogę być…? -Dosyć - przerwał gwałtownie Supeł. W jego głosie pobrzmiewała nuta zniecierpliwienia. Oddaj to… Morel gwałtownie osłupiał. - Ile ma pan czasu? - Trochę. - Czyli, nie wiele. Mam wolne mieszkanie…Chcesz spędzić ze mną wieczór? – Zapytał - Może wieczorem… spotkamy się. Tutaj w tym zatłoczonym autobusie, w przedświątecznym zgiełku, nie panuje pan, nad sytuacją. Ponosi pana. Supła ogarnęła radość. - Nie przesadzaj. Mam ci znów uwierzyć? – Powiedział i uniósł brwi w oczekiwaniu na reakcję. - Owszem. Nie tylko tutaj ale teraz. - Muszę to wziąć, pod uwagę – przyznał po namyśle Supeł. – Mimo, że wydaje mi to bardzo dziwne. - Wszystko jest dziwne. - Dobrze. Zatem, kiedy i gdzie? Morel odchylił się i zamknął oczy. - Możemy się spotkać o dwudziestej w restauracji „Biały Łabędź”. - Oj! A, mówiłeś, że masz wolne mieszkanie? - Wolę tam gdzie powiedziałem. - Obawiasz się czegoś? - Nie. - Mieszkasz tutaj? - Czy to ważne. - Zrobię, co mówisz. Będziesz? - Będę i zrób to samo. Supeł już tego nie słyszał, bo autobus nagle przyhamował i ostro skręcając wjechał w zatoczkę na przedostatni przystanek. Siła odśrodkowa bezwładności sprawiła, że Supeł nie trzymając się poręczy wpadł na, Morela. - Chcesz mnie wykiwać ty śmierdzący menelu – krzyknął Supeł! Tutaj nie ma takiej knajpy. - Upierdliwy stary homoseksualista. Morel chwycił Supła za rozpinaną klapę czarnej kurtki i silnie odepchnął od siebie. Kilka par oczu jadących pasażerów patrzyło w ich kierunku. W autobusie zrobiło się cicho. - Nie znoszę śmierdzieli. –Zawołał głośno Supeł. Ostatkiem sił łapał powietrze. - Bardzo nam zależy na poprawie bezpieczeństwa w autobusach i na przystankach. Gdzie ta policja, gdzie patrole? - Zawołała jakaś wielka kobieta, tleniona blondynka z siedzenia obok. - Taa. Wandalizm w autobusach jest rzeczywiście plagą, bardzo często dochodzi do niszczenia autobusów, a nawet ataków na kierowcę.- zawtórował starszy jegomość. Nagle za Morelem padł długi cień. Podniósł wzrok i zobaczył stojącego tuż obok młodego człowieka. - Policja. – Mężczyzna podsunął im służbową legitymację. Aspirant Adam Szpura. Mam nadzieję, że panowie na najbliższym przystanku wysiadają? - Ja tak. – Odpowiedział Morel. - Pan też? – Funkcjonariusz skierował pytanie do Supła. Supeł usiadł na siedzeniu i podrapał się w głowę. - Nic o tym nie wiem. Jeszcze nie myślałem... - Poproszę panów o dokumenty. Morel wyciągnął paszport i podał Szpurze. - Pan Tomas Daniel. – Widać było, że Supeł wyraźnie się zaniepokoił. - Oj, kurde mam pecha. – Wydukał w końcu Supeł. I podał swój dokument aspirantowi. - Panie władzo jestem Artur Supeł. Zapomnijmy o sprawie przecież nie jestem pijany, a właściwie to nawet nie jechałem…- Tymi słowami próbował usprawiedliwić się Supeł. - Tak. To prawda pan nie jechał, tylko się awanturował. Zapraszam panów do radiowozu, który oczekuje na przystanku i już na komendzie wszystko sobie wyjaśnimy. - Proszę dopełnić wszystkich formalności tutaj. Szkoda czasu. Niczego nie wnoszę. – Wyrzucił z siebie Morel. - Oto matacz i krętacz. Panie władzo to nie żaden Tomas, czy Daniel, jak go zwał, tak go zwał. To śmierdzący oszust, to Morel. - przerwał Supeł. - Pozwoli pan, zanim przejdziemy na komendę chciałbym skorzystać z sanitariatu w kawiarni obok przystanku. – powiedział Morel. - Na komendzie też będzie można, panie… Tomas. – Odparł Szpura. - Choruję na syndrom Zespółu Tourette'a, który jest organicznym schorzeniem mózgu, z początku ograniczają się do prostych tików motorycznych. Pojawiają się również zaburzenia koncentracji, nadpobudliwość oraz utrudniona kontrola nad odruchami. Pod wpływem wzrostu ciśnienia tętniczego pojawiają się nagle tiki, które z postaci łagodnej przechodzą w ostrą . Już nie ograniczając się do mrugania oczami, ruchów ramion i głowy, grymasów, pochrząkiwania, mlaskania. W ciężkiej postaci zespołu Tourette'a tiki praktycznie uniemożliwiają normalne życie - chorzy podskakują, dotykają siebie i innych, kręcą się w kółko, wykonują serie nieskoordynowanych gestów. – Łgał Morel. – Panie aspirancie, u mnie tiki wokalne pojawiły się po dziewiątym roku życia. Jest to patologiczna, niedająca się opanować potrzeba wypowiadania nieprzyzwoitych słów lub zdań, przekleństw lub obelg kierowanych do obcych. Mogą być to pojedyncze przekleństwa lub złożone zdania.Dlatego, mam silną potrzebę, rozumie pan… - Rozumiem. Współczuję panu, ale …. - Muszę skorzystać z sanitariatu, bo nie chcę zabrudzić autobusu, chyba, że cała odpowiedzialność, za to co nastąpi weźmie … - Raczej to nie wchodzi w grę, ale panie Tomas, co ma wspólnego, przeklinanie w tym syndromie, z potrzebą fizjologiczną. - Ta choroba jest praktycznie nieuleczalna. Leczenie w cięższych przypadkach stosuje się neuroleptyki i podawanie środków powodujących wzmożone potrzeby oczyszczania i wydalania. - Istotnie wygląda pan na zmęczonego – powiedział Szpura. - To prawda – odpowiedział Morel uśmiechając się blado. - Nie sądzi pan, że bezpiecznie byłoby pojechać taksówką niż autobusem. Pogoda raczej nie sprzyja… Dokąd się pan wybiera? - Co, pana skłania do wyciągnięcia takiego wniosku? -To tylko moje spekulacje, ale jestem dość mocno przekonany, że to pana przedsięwzięcie obarczone jest dużym ryzykiem. - Ma pan, panie aspirancie słuszność, ale potrzebuję chwili wytchnienia, tak po prostu. Poświęcę czas sobie samemu.
_________________ magas
|