|
|
Teraz jest 24 lis 2024 11:21:23
|
|
Strona 1 z 1
|
[ Posty: 5 ] |
|
[NZ] A miało być tak pięknie!
Autor |
Wiadomość |
Użytkownik
Dołączył(a): 02 mar 2008 17:10:17 Posty: 76
|
[NZ] A miało być tak pięknie!
Mój pierwszy ff osadzony w świecie stworzonym przez Webera, ale bez osławionej HH. Nie spodziewajcie się cudów, dopiero się uczę.
Beta: Feroluce, której bardzo dziękuję.
A miało być tak pięknie!
Tekst pojawia się także (pod innymi nickami!) na innych forach.
*
Wstając o szóstej rano, James Harrison jeszcze nie wiedział, że ten dzień nie będzie udany. Co prawda, nie mógł go zaliczyć do pierwszej dziesiątki najgorszych, jakie mu się w życiu przytrafiły, ale na pewno mieścił się w czołowej dwudziestce. Zaraz po „pysznym” babcinym torcie, którym poczęstował przyjaciół. Fakt faktem, niewielu z gości, którzy przyszli na przyjęcie, przestało się do niego odzywać. Było jednak kilku takich, którzy na jego widok przechodzili na drugą stronę ulicy, a na wiadomość o wizycie wyjeżdżali do innego miasta albo kraju.
Z żalem powrócił do rzeczywistości i niecodziennego pytania, które zadał mu osobisty steward, Tom Hoskins. Choć nie był typem człowieka, którego cokolwiek w życiu mogło zaskoczyć, Harrison wzdrygnął się słysząc je. Szok był tym większy, że nie spodziewał się jej tak szybko zobaczyć. Nie po ostatniej wizycie zakończonej międzyplanetarnym skandalem!
Czuł się, jakby oberwał obuchem w łeb – tępy ból w tylnej części głowy wzmógł się jeszcze, gdy pomyślał o konsekwencjach jej wizyty. Nie chodziło mu w tej chwili o te polityczne.
Martwił się, jak zareaguje reszta członków Agencji, gdy dowiedzą się, że ma kierować nimi gryzipiórek, który przez całe życie pracował we flocie i nie potrafił robić nic innego. Jednak bardziej niepokoiły go konsekwencje, jakie sam będzie musiał z tego powodu ponieść. Zdawał sobie aż za dobrze sprawę, że nie będą one miłe. A to psuło mu humor.
Jim podejrzewał, że w tej samej chwili jego służący zaczął się zastanawiać, co go tak poruszyło. Przecież nie wiadomość o przyjeździe znacznie bogatszej od Harrisona jego starszej siostry. Ta kobieta o niezwykle łagodnym usposobieniu i dziwnym guście, zawsze dająca mu dobre rady, była jego ulubionym członkiem rodziny. Kilka lat temu porzuciła pracę w Agencji na rzecz polityki.
Tom nie wiedział, że ulubiony wcale nie oznacza gorąco oczekiwany. Zwłaszcza teraz, gdy dwa lata po śmierci swego nieopłakiwanego ojca dowiedział się, że ma odziedziczyć po nim spadek. Oznaczało to obowiązek przejęcia jego stanowiska w rodzinnej firmie, czyli zostanie szefem Agencji. Co nijak się miało do mało ambitnych życiowych planów Jima, które polegały głównie na tym, by nie wychylać się i robić swoje. Marzył, by latać solidnym statkiem, z dobrze wyszkoloną załogą i trzymać się z dala od polityki i kłopotów, które sprowadzała. Każdy wiedział, że szef Agencji musiał być wytrawnym politykiem. A to wcale mu nie odpowiadało.
Nic więc dziwnego, że nie tylko nie cieszyła go perspektywa przyjazdu siostry, lecz wręcz się tej wizyty obawiał. W najlepszym przypadku jego siostrunia, posiadająca znikomą wiedzę o statkach handlowych, mogła przegapić lot umożliwiający jej dotarcie na stację, której dowództwo objął dwa standardowe lata temu. To był kolejny argument przeciw temu, by tu przyjeżdżała. Stacja, która w założeniu miała być ogromnym, politycznym obiektem, okazała się być zadupiem, w którym nie było nawet porządnej kanalizacji.
Nie mówiąc już o łączności...
Żeby dostarczyć wiadomość od dowódcy stacji do kapitana statku potrzeba było ośmiu ludzi i ponad pięciu godzin standardowych oraz tyle samo czasu, by do niego wróciła. Jeśli przypadkiem po drodze szlag trafił ludzi albo statki, dostarczenie informacji wydłużało się o kolejne trzy.
A kapitanowie frachtowców czekali na orbicie planety, zamiast znajdować się już w czasoprzestrzeni, choć rozkazy, które nie docierały, dotyczyły standardowych procedur.
Jim się cieszył, jeśli kapitanowie zechcieli zrozumieć i dostosować się do procedur. Zdarzali się jednak i tacy, którzy robili wszystko, by wybitnie utrudnić mu pracę.
Dzień rozpoczął od trzech takich potyczek z gburowatymi dowódcami statków. Gdy wreszcie zdołał wyjaśnić tym kretynom, że to nie od niego zależy, kiedy zostaną obsłużeni, zaparzył sobie kawy i wdał się w rozmowę ze swoim stewardem, naiwnie wierząc, że gorzej już być nie może. Na nieszczęście Tom wyprowadził go z błędu.
- Jesteś tego absolutnie pewien? – zapytał James z nieszczęśliwą miną. Gdy Tom, dziwiąc się zachowaniu swego przełożonego, energicznie pokiwał głową, Jim jęknął.
- Gorzej już być nie może!
- A owszem, sir, może – odpowiedział Tom, przybierając minę, która tylko w jego wypadku mogła zostać uznana za poważną. – Na jutro zapowiedzieli przybycie też pana bezpośredni przełożony z rodziną i kilkoma delegatami towarzyszącymi mu w podróży oraz pana matka.
*
Grey omal nie uciekła z krzykiem, gdy dowiedziała się, że admirał Kuzak zamierza ją odwiedzić. Byłby to iście heroiczny czyn zważywszy na jej nadwagę i niechęć do sportów, a biegów w szczególności. Poprzestała więc na nerwowym przeczesywaniu włosów, by sprawdzić, czy nie ma w nich żadnego kłaczka. Jako właścicielka jednego z treecatów, była do nich przyzwyczajona. Wiedziała wprawdzie, że Theodosia musi być obeznana z tą obcą rasą, bo przecież często bywała w pałacu. Król i królowa nie tylko uwielbiali te stworzenia, ale też zostali przez nie adoptowani. Jednak wolała nie ryzykować. Zdążyła jeszcze pomyśleć, że złośliwy los zamiast stawiać na jej drodze treecaty, mógł się postarać się o innego kandydata na męża dla matki. Wtedy nie musiałaby walczyć z nadwagą, tłustą cerą i czerwonymi jak piekło włosami, które nie chciały się układać tak, jak sobie tego życzyła. W tym momencie w jej gabinecie pojawiła się Kuzak z bardzo posępną miną. I się zaczęło...
To, co wydarzyło się w gabinecie w obecności wyżej wymienionej pani admirał, lepiej pominąć milczeniem. Wszystkie słowa, jakie padły tamtego wieczora sprawiły, że inaczej spoglądała na świat. A przynajmniej na flotę, która pozbawiła ją stopnia komandora. To spowodowało, że ponownie zajęła się czymś, do czego miała już nigdy nie wrócić. Czyli do szpiegowania.
Westchnęła cicho, dobrze wiedząc, iż powinna się cieszyć, że skończyło się tylko na degradacji. Gdyby nie byli w tak odległym systemie planetarnym, pewnie wyrzuciliby ją z floty. A potem z triumfalnym uśmieszkiem na ustach czekaliby, aż tatuś, bardzo bogaty i wpływowy książę, załatwi jej posadę na jakimś mało znaczącym, urzędniczym stanowisku.
Gdy jej kariera legła w gruzach i z trudem wiązała koniec z końcem, Harrison piął się wyżej i wyżej, zdobywając odznaczenia i medale za zasługi dla ojczyzny oraz zawierając coraz bardziej korzystne znajomości. Sama królowa zaprosiła go do pałacu Mount Royal na prywatną audiencję, a ten bydlak śmiał jej odmówić, twierdząc, że ma za dużo obowiązków!
Co ona by dała za jedno takie zaproszenie! Było dla niej zagadką, dlaczego takie wywodzące się z pospólstwa bydlę zdobywa zaszczyty i robi karierę zarówno we flocie jak i w „polityce”, a ona została kompletnie zapomniana. Nie, nie kompletnie; w końcu ten łajdak, kapitan West, tak ją obsmarował w swym końcowym raporcie, że matka zjawiła się osobiście. Poinformowała ją, że - zgodnie z decyzją całej Admiralicji - zostaje zesłana na stację, która nie posiada nawet nazwy.
Czym sobie na to zasłużyła?
Owszem, dodała to i owo w raportach, które co miesiąc miała wysyłać do Admiralicji. Zmieniła kilka informacji, a w paru przypadkach też nazwiska ludzi, którzy rzetelnie wykonywali swoje obowiązki Nie było to jednak nic, za co mogliby ją tu wysłać!
Wszystkie upokorzenia, których doznała w życiu, wynagradzał fakt, że Harrison nagle znalazł się w niełasce. I to tak wielkiej, że zapomniała o nim nawet królowa, a starzy przyjaciele z floty przestali odzywać. Ucieszyła się na wieść, iż szczęście przestało mu dopisywać i zamiast otrzymać dowództwo ogromnej stacji, został zesłany na zadupie, gdzie przekazanie zwykłego rozkazu trwało kilka godzin standardowych.
Do tego doszedł jeszcze spadek po ojcu, którego pan kapitan wcale się nie spodziewał i wizyta bogatej siostruni. Nie wspominając o przylocie szefa!
Nic, tylko zacierać ręce z zadowolenia: Harrison dowiedział się, jak czują się ludzie, którym źle się powodzi. Przekonał, jak to jest być na samym dnie. A ona się postara, by jeszcze bardziej uprzykrzyć mu życie.
Oj, postara jak nic. A McLean jej w tym pomoże!
Przechodząc przez ciemne i opustoszałe korytarze, dotarła w końcu do pomieszczeń przeznaczonych dla marines. Uchyliła lekko drzwi i kiwnęła głową kobiecie i mężczyźnie, którzy tylko na pozór wydawali się zapracowani. Tak naprawdę od dawna dla niej szpiegowali. Obydwoje wiedzieli, że jej pojawienie się na sali gimnastycznej oznacza, iż ma dla nich zadanie. I to nie byle jakie!
*
- ... i dlatego trzeba to zrobić tak, a nie inaczej! – Bosman wydawał się być z siebie bardzo zadowolony. Grey wolała nie pytać, o co dokładnie chodzi, bo jeszcze mogłaby się tego dowiedzieć. Uniosła wymownie prawą brew, pytając samą siebie, dlaczego tyle czasu rozmawia z tym wariatem, wykonała przepisowy w tył zwrot i zabrała się do zleconego jej przez przełożonego zadania. A raczej do tego, co według Mc Bride’a było „czarną robotą” – jak raczył ładnie określić. Praca polegała na przykręcaniu i odkręcaniu śrubek, które walały się po całej stoczni. Grey sklęła w duchu po raz dziesiąty „tego przeklętego Harrisona”, który kazał jej stawić się właśnie na tej wachcie i oddać „pod rozkazy” pana bosmana. Zastanawiała się nawet, czy nie był to swoisty rodzaj kary, polegającej na doprowadzeniu podwładnego do obłędu. Cóż, jeśli taki był zamiar pana kapitana, Grey była gotowa iść do niego i natychmiast zameldować, że się udało. Była bowiem jego bliska...
- Grey!
Al McLean pogarszał sprawę, nie udzielając wcześniej wspomnianemu panu kapitanowi żadnego wsparcia. To oznaczało, że cały ciężar obowiązków został zrzucony na resztę podkomendnych. Co wprawiało rzeczonych podkomendnych w jeszcze gorszy nastrój, o ile w ogóle było to możliwe.
Jen westchnęła, starając się nadać swemu głosowi radosne brzmienie. Zamiast niego z jej ust wydobył się charkot, który tylko przy dużej dozie dobrej woli można by było uznać za pytanie.
- Tak, sir?
- Czego on znowu od ciebie chce?
- Sam nie jest do końca pewien – odparła Grey, starając się, by w jej głosie nie było słychać pogardy. Omal się nie roześmiała, gdy zobaczyła minę McLeana. Uznała, że lepiej powstrzymać się od dalszych komentarzy, choć wypowiedzenie kilku złośliwości sprawiłoby jej ogromną przyjemność. I ulgę.
- Myślenie za dobrze mu nie idzie.
- Znam ten typ – rzucił. – Nie zwracaj na niego uwagi i rób swoje. Nie możemy pozwolić, by takie ścierwo miało wpływ na nasze postępowanie. Uważaj na niego, Grey, bo... – Jej przełożony się zawahał.
- Sir? – chorąży RMN i szpieg Ludowej Republiki Haven w jednym obróciła się na pięcie niezadowolona, gdy pojęła, że McLean jeszcze nie skończył. Była niemal pewna, że po tych kilku miłych słowach, które mu się wyrwały, teraz sprowadzi ją na ziemię. Przybrała kamienny wyraz twarzy i oczekiwała na ciąg dalszy.
- Bo niedawno otrzymałem poufne informacje od Admiralicji, że mamy szpiega na pokładzie. Wydaje mi się, że chodzi o niego. Miej oczy i uszy szeroko otwarte!
- Tak jest, postaramy się, by był pan z nas zadowolony!
Swoistą ironią losu było to, że to właśnie jej zaufał. Mając takiego sprzymierzeńca, nie potrzebowała już przekupywać ludzi. Wreszcie nadarzała się doskonała okazja, by przekazać ważne z punktu widzenia Ludowej Republiki Haven informacje. Jeżeli się postara, to może zdoła jeszcze na tym nieźle zarobić. Była niemal oburzona tak prostym rozwiązaniem swoich problemów. Skupiła się na sprawie, o którą musiała go jeszcze zapytać.
- Sir?
- O co chodzi, Grey?
Zmieniła zdanie w ostatniej chwili i zamiast powiedzieć swemu bezpośredniemu przełożonemu o dodatkowych zarobkach, jakie bosman i jego „ludzie” czerpali z przemytu, poruszyła inną, równie ważną kwestię.
- A... Harrison?
- Harrison! Stale musicie o nim mówić? Pracuję nad tym, Jenny. Obiecuję ci, że znajdę sposób, żeby się go pozbyć. Raz na zawsze. – Ani słowem nie wspomniał o kapitan Dunin, która kierowała się ku stacji, bardzo zadowolona z faktu, że wreszcie będzie mogła wyrównać rachunki. Ani o ładunku, który przemycała. Dzięki temu czuł, jakby życie stało się trochę mniej bolesne.
- Dziękuję panu, sir, w imieniu całej załogi stoczni.
Ironią losu było, że choć żadne z nich o tym nie wiedziało, wszyscy czekali na ten sam statek, który z godziny na godzinę nieubłaganie zbliżał się do stacji...
_________________ - Będę tam - zapewniła go cicho i odwróciła się, chcąc odejść.
- Altheo!
- Coś jeszcze?
Tak wiele chciałby jej jeszcze powiedzieć!
- Powodzenia - mruknął.
- Jest niezbędne nam wszystkim - odparła poważnie i odeszła.
Ostatnio edytowano 03 mar 2009 20:50:36 przez Patrice, łącznie edytowano 3 razy
|
03 sty 2009 14:46:41 |
|
|
Użytkownik
Dołączył(a): 21 sie 2008 14:20:50 Posty: 131
eCzytnik: Boox X61S
|
Bardzo mocno wydaje mi się, że już to czytałem i komentowałem
|
03 sty 2009 14:59:36 |
|
|
Użytkownik
Dołączył(a): 02 mar 2008 17:10:17 Posty: 76
|
Owszem, "to już było", ale zmieniło Betę na lepszą i postanowiłam spróbować raz jeszcze.
_________________ - Będę tam - zapewniła go cicho i odwróciła się, chcąc odejść.
- Altheo!
- Coś jeszcze?
Tak wiele chciałby jej jeszcze powiedzieć!
- Powodzenia - mruknął.
- Jest niezbędne nam wszystkim - odparła poważnie i odeszła.
|
03 sty 2009 15:15:40 |
|
|
Użytkownik
Dołączył(a): 21 sie 2008 14:20:50 Posty: 131
eCzytnik: Boox X61S
|
No cóż, nadal jest dobre . Tylko takie powtórzenie czasami zaskakuje. Dopisz drugi kawałek koniecznie.
|
03 sty 2009 17:05:51 |
|
|
Użytkownik
Dołączył(a): 02 mar 2008 17:10:17 Posty: 76
|
Re: [NZ] A miało być tak pięknie!
Rozdział pierwszy (cz.1)
„Młodym midszypmenem być”
- Dzień dobry, sir – powiedział cicho młodziutki chorąży, bojąc się, że przerwie przełożonemu jakąś ważną pracę. Drake nawet na niego nie spojrzał, kiwnął tylko głową, do reszty zatopiony w nurtującym go problemie. Peter nie miał nawet pewności, czy kapitan go usłyszał. Ba, nie wiedział nawet, czy dowódca ma w ogóle pojęcie, jak on wygląda! Nie był w tym odosobniony. Żeby zostać zauważonym przez kapitana, trzeba by być albo kompletnym idiotą, który nie odróżnia młotka od śrubokrętu i wszystko co robi, robi na wyczucie albo nietuzinkowym geniuszem, który potrafi rozwiązać każdy problem, nie fatygując się z nim do kabiny dowódcy. Na średniaków – ludzi, którym jeszcze trochę brakuje, by być geniuszami, ale do tych najbardziej tępych też się nie zaliczają – nikt nie zwraca uwagi. Są jak powietrze; dobrze się nim oddycha, ale na co dzień nie pamięta się o jego istnieniu. Dopiero, gdy go zabraknie, zaczynają się problemy. Ta ostatnia uwaga bynajmniej nie dotyczy ludzi pracujących we flocie SN – wiadomo, prawie każdego można zastąpić. I flota robi to z ogromnym powodzeniem. Odsuwa tych, którzy się nie sprawdzają i tych, którzy polegli podczas wykonywania zadania i zastępuje ich innymi, świeżo upieczonymi absolwentami akademii, którym wydaje się, że pozjadali wszystkie rozumy, a ich wiedza o świecie zamyka się w plotkach zasłyszanych w uczelnianych pokojach. - Dzień dobry, Andy! – Kapitan podniósł głowę, gdy tylko wszedł jego ulubieniec, bardzo utalentowany oficer o niezwykłym, jak na tak młody wiek, umyśle taktycznym. Drake, zwany za plecami „Paskudnym Drake’iem”, wiązał z nim ogromne nadzieje. Traktował go niemal jak członka rodziny, a nie załogi, podczas gdy innymi, tymi mniej utalentowanymi, pomiatał ile wlezie. - Przynieś mi kawy, chłopcze! – zwrócił się do Petera, dopiero teraz naprawdę zauważając jego obecność. – Nie mogę zapamiętać jak się nazywa. Czy oni nie mogliby nosić prostych imion? Nie mam pojęcia, skąd się nagle wzięło tylu Alistairów, Rafaelów, Prescottów, czy Petronellów! - Peter O’Dollen, skipper – podpowiedział Andy, błagając w duchu, by jego dowódca wreszcie nauczył się tych wszystkich imion. Przecież nie mógł ciągle robić za „akta personalne” całej załogi. Fakt, lubił Drake’a, ale każde uwielbienie ma swoje granice. W tym wypadku zostały one już dawno przekroczone. – Ja... - Chciał zapytać, skąd jego dowódca zna tyle dziwnych imion, ale po dokładnym przemyśleniu sprawy, szybko z tego zrezygnował. Nie miał zamiaru narażać się na brak „kapitańskiej troski”. Jak się później okazało, było to bardzo mądre posunięcie. – Ja jestem gotowy do pracy, skipper. Kapitan go nie usłyszał. Mówił do siebie, tak jak w chwilach, gdy byli sami. Jerry, który pełnił obowiązki stewarda, uchylił lekko drzwi, wpuszczając do środka chorążego z tacą, na której stały: dzbanek po brzegi wypełniony kawą, cukiernica i dwie eleganckie filiżanki. Młody człowiek, nie pytając o pozwolenie, zaczął rozkładać to wszystko na stole. Na znak dany przez pierwszego oficera, rozlał płyn do filiżanek. Dorzucił po trzy kostki cukru i drżącymi z przejęcia rękami posunął kawę w stronę kapitana. - Nie znoszę, kiedy ludzie mnie o to pytają – wyznał po chwili dowódca, energicznie drapiąc się po uchu. Był to wyraźny znak, że intensywnie myśli i biada temu, kto odważy się mu w tym przeszkodzić. Z reguły nie zdarzało się to za często. – Wydaje im się pewnie, że nie mam nic lepszego do roboty, jak zwierzanie się, ilu to kretynów spotkałem na mojej drodze i co z nimi zrobiłem! Ale zostawmy to... Masz te papiery, Andy? To dobrze – mruknął, kiedy oficer skinął głową. - Musimy je przejrzeć, nim nasza jednostka znajdzie się na orbicie planety i... Niech cię szlag! – krzyknął, podrywając się z fotela. Na jego spodniach widniała duża, czarna plama. Peter zaczerwienił się po sam czubek piegowatego nosa. Ręce mocno mu się trzęsły, gdy sięgał po ścierkę, chcąc usunąć żałosne skutki swej nieporadności. Był tak przejęty swym nowym, odpowiedzialnym zadaniem i starał się je tak szybko wykonać, że wylał kawę, plamiąc kapitański mundur i rozłożone byle gdzie dokumenty. – Wynoś się, nim podam cię do raportu!!! - Zabieraj się stąd – polecił pierwszy oficer, wyprowadzając przerażonego chłopca z kabiny. – Zrobię co mogę, żeby go uspokoić, ale nie rób sobie wielkich nadziei. Na pewno umieści stosowny wpis w twoich aktach i najlepszy przydział jaki dostaniesz, to patrolowanie zapomnianego przez Boga i ludzi systemu – rzucił, gniewnie marszcząc brwi. – Przykro mi, Peter. Dobrze wiesz, że się za tobą wstawiałem, kiedy było trzeba, ale są rzeczy, o których łatwo się nie zapomina. To jest jedna z nich. – Zamknął drzwi, nim chłopiec zdążył mu odpowiedzieć. Peter ściągnął z głowy beret, spod którego wysunęły się długie, jasne włosy dla wygody związane w kucyk. - Bracia mieli rację – mruknął zawiedzionym głosem. Od kilku miesięcy paradował po statku w eleganckim mundurze i udawał kogoś - jak się zdążył przekonać na własnej skórze - kim z pewnością nie był. – Trzeba było ich słuchać. Flota to nie miejsce dla mnie. Dziwnym zrządzeniem losu podczas zamieszania w jego ręce trafiły tajne dokumenty, które teraz ściskał pod pachą z wyrazem triumfu na pucołowatej i nie tak już tępo wyglądającej twarzy. - Zawód szpiega dużo bardziej mi odpowiada. Ruszył biegiem do ciasnej i słabo oświetlonej kajuty, którą mu przydzielono, gdy tylko zameldował się na krążowniku, ale nigdy nie dotarł na miejsce.
~*~
Kapitan Dunin uważnie przyjrzała się siedzącym przy stole mężczyznom; z pewnym zdumieniem odkryła, że jest jedyną kobietą nie tylko w tym pomieszczeniu, ale i na trzech krążownikach, których kapitanowie – podobnie jak ona – przyłączyli się do tajnej misji kapitana Winga. Żaden z nich nie zrobił tego z dobrej woli. Wszystkich trzymały tu jedynie rozkazy Admiralicji i kary, jakie flota przewidywała za dezercję. Zwłaszcza jeśli dochodziło do niej w czasie Wielkiej Wojny. Wing wyznaczył zadanie każdemu z kapitanów. O niej zdawał się nie pamiętać! Starała się nie zwracać na to uwagi i w końcu doszło do tego, że nie tylko żaden z pozostałych dowódców (równych jej stopniem) nie odpowiedział na jej powitanie w odpowiedni sposób, ale – biorąc przykład z Winga – rozstawiali ją po kątach jak małe dziecko. Nie, nie zamierzała tego dłużej tolerować! Będzie musiała się postawić i zrobi to, bez względu na to, jak śmieszna wyda się innym ludziom zasiadającym przy tym stole. Na samą myśl o tym, jaką za chwilę zrobi z siebie idiotkę, poczerwieniały jej policzki. Wstała, starając się zrobić przy tym jak najwięcej hałasu. Udało się; dowódcy, zaskoczeni tą nieprzewidzianą przerwą w obradach, unieśli głowy znad papierów. Teraz nie mogła się już cofnąć. Musiała kuć żelazo, póki gorące. Wcale nie pomagał jej fakt, że niektórzy z kapitanów spojrzeli na nią tak, jak patrzy się na niegrzeczne dziecko, które przerywa rozmowę dorosłym. Czuła na sobie ich pytające spojrzenia, a czasem i drwiące uśmieszki, które mówiły: O, baba chce się wypowiadać w sprawach, o których nie ma bladego pojęcia! Będzie śmiesznie!
- To jest po prostu śmieszne! – krzyknęła Dunin, nie starając się nawet ukrywać, że jest tym wszystkim po prostu zniesmaczona. – Traktuje mnie pan jak dziecko, kapitanie Wing. Za nic ma pan moje umiejętności. Dla pana liczy się tylko to, że nie jestem mężczyzną, z którym mógłby pan rozmawiać jak równy z równym. – Sama była zaskoczona siłą swojego wybuchu. Niestety, płomień, który wzniecili w niej inni dowódcy, traktując ją tak niesprawiedliwie, szybko zmienił się w ognik, a potem zgasł. Kiedy odważyła się wreszcie spojrzeć na swego tymczasowego przełożonego, nie pozostało w niej nic z tamtej zaradnej kobiety, w którą się na chwilę zamieniła. Znów była sobą – Aarateą Dunin, znanym wszystkim dowódcom popychadłem. Pod wpływem jego lodowatego wzroku, pociemniało jej w oczach. Ledwo trzymała się na nogach, jakby ostatnie trzy godziny spędziła na forsownym marszu. Tak też się czuła. To koniec. Zaprzepaściła swoją karierę. - Proszę natychmiast wyjść! – rozkazał lodowatym głosem ten, do którego odnosiła się ta tyrada. – Za dwie godziny zgłosi się pani w moim Sztabie Dowodzenia. I lepiej by było, gdyby się pani nie spóźniła! - Nie zamierzam, sir – wycedziła przez zaciśnięte zęby (wydawało się jej, że uratowało ją to od ostatecznego upokorzenia, choć nie odważyłaby się o to założyć), przykładając dwa palce do beretu w odpowiedzi na jego sztywny ukłon. Zwykle ze stoickim spokojem wysłuchiwał uwag ludzi równych mu stopniem; kapitan Dunin stanowczo przesadziła i nie chodziło wcale o to, że poruszyła ten temat w obecności całego sztabu, na ogólnym zebraniu, a nie w ciszy jego gabinetu. Ani o to, że poprzez rozkazy Admiralicji miała – przez pewien ściśle określony czas – podlegać mu służbowo i bez szemrania wykonywać jego rozkazy. Głównie chodziło o to, że kapitanowi Wingowi nikt do tej pory się nie sprzeciwił; ani publicznie, ani podczas prywatnej rozmowy w zaciszu jego gabinetu. Ludzie wykonywali jego rozkazy, bo uważali, że tak być powinno. Dlatego sprzeciw kapitan Dunin mógł mieć dla niego bardzo przykre konsekwencje. Ponieważ nie mógł do tego dopuścić, postanowił stłumić całą tę aferę w zarodku, nim przekształci się ona w coś większego i znacznie bardziej kłopotliwego. Nie mógł dopuścić, by sprawa wyszła na światło dzienne i zmusiła go do tłumaczenia się przed całym rządem. Nie, do tego nie dojdzie. Wtedy byłby kompletnie skompromitowany: być oskarżonym przez kobietę! Czy mogło być coś równie poniżającego? Nic mu nie przychodziło do głowy, więc wygoniwszy wszystkich z obszernego salonu, który od dawna służył jako sala konferencyjna, zabrał się do papierów leżących na służbowym biurku. Ich stos rósł w przerażającym tempie. Gdyby kapitan Wing był innym człowiekiem, mógłby to przypisać siłom nadprzyrodzonym. Jednak jego wiara w niezwykłe zjawiska zaczynała się i kończyła na pojawiającej się znikąd na stole kawie, więc machnął ręką, uznając, że tylko idiota mógłby tak pomyśleć. Ponieważ za idiotę się nie uważał, puścił całą tę sprawę w nie pamięć i skupił się na bieżących zagadnieniach.
Kapitan Dunin bardzo żałowała, że od ręki nie zastrzeliła tego idioty. Była ciekawa, czy jeśli by do tego doszło, ktoś zechciałby mu udzielić fachowej pomocy. Jego lekarz pokładowy, porucznik Montoya, tak go nienawidził, że pierwszą rzeczą, którą by zrobił, po pobieżnym przebadaniu pacjenta, byłoby podpisanie standardowej Karty Zgonu, którą zawsze nosił przy sobie. Nie wierzyła też, że jego dwaj oficerowie - pierwszy i drugi - chętnie udzielili by mu wsparcia, gdyby zobaczyli, że sięga po broń. Trzeci oficer, mocno z nim spokrewniony, pewnie dobrze by zareagował. W końcu nie mógłby dopuścić, by ktoś, komu zawdzięcza swoje stanowisko, umarł na jego wachcie. Gdyby przydarzyło się to już po jej ukończeniu, byłaby to zupełnie inna sprawa... Aaratea po raz setny przeklęła przeklętego pecha, który sprawił, że przyleciała właśnie do tego systemu. Gdyby wybrała dłuższą i znacznie trudniejszą drogę na to zadupie, na które ją wysłali, nie zostałaby oddana pod rozkazy szanownego pana kapitana. I nie miałaby ochoty go teraz zamordować! Nie mówiąc już o tym, że Harrison, nie bacząc na żadne wyjaśnienia ani usprawiedliwienia płynące z samej Admiralicji, z pewnością surowo ją ukarze za to opóźnienie. Krzyżowało też ono wszystkie jej plany... Nic, tylko się zastrzelić i zadbać o to, by nikt tego nie zobaczył!
Kiedy dotarła wreszcie do swojej kabiny po wielu niewygodach podróży – w tym dziwnych usterkach, o których wcześniej nikt jej nie uprzedził – pragnęła tylko jednego: chciała rzucić się na wygodne łóżko i zasnąć na wieki. A tu znowu czekała ją niespodzianka! - O, nie spodziewałem się pani tak szybko zobaczyć – wyjąkał steward, chowając za plecami wszystkie kosztowności, jakie udało mu się do tej pory wyciągnąć z sejfu i poprawiając pogniecione ubranie. Niezgrabnie wygramolił się z łóżka. Z jej łóżka! – Życzy sobie pani kawy albo herbaty?
Nic, tylko się zastrzelić albo poprosić o to kogoś życzliwego. Jak widać chętnych wcale nie brakowało!
~*~
_________________ - Będę tam - zapewniła go cicho i odwróciła się, chcąc odejść.
- Altheo!
- Coś jeszcze?
Tak wiele chciałby jej jeszcze powiedzieć!
- Powodzenia - mruknął.
- Jest niezbędne nam wszystkim - odparła poważnie i odeszła.
|
25 mar 2009 22:22:36 |
|
|
|
Strona 1 z 1
|
[ Posty: 5 ] |
|
Kto przegląda forum |
Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 1 gość |
|
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów
|
|
|
|