Użytkownik
Dołączył(a): 18 sty 2009 9:40:01 Posty: 17 Lokalizacja: Stuttgart
|
Pętle
P ę t l e
Było ciepłe, wiosenne późne popołudnie. Piotr przysiadł na kamiennej barierze mostku nad leniwą strugą wątłej rzeczki. Po drugiej stronie drogi kilka osób stało na przystanku, przy pętli z wyślizganych szyn.
Dalej, w perspektywie torów ułożonych między jezdnią a cmentarnym murem z czerwonych cegieł, błysnęła szyba wozu tramwajowego. Kolebiąc przodem to w lewo, to w prawo, nadjeżdżała niebieska czwórka. Stukot kół na wybojach złącz było słychać już z daleka, lecz motorniczy mimo to obwieścił swoje przybycie hałaśliwym żelazistym dzwonieniem. Z wagonów wysypała się gromadka ludzi i pospieszyła w stronę osiedla. W ich miejsce wsiedli oczekujący. Popiskując na skąpo wymierzonej krzywiźnie pętli, tramwaj zatoczył koło i odjechał w stronę śródmieścia.
Na przystanku została dziewczyna – w kolorowej sukience, obcisłej górą i suto pofałdowanej dołem, z dużą torbą przewieszoną przez ramię. Rozejrzała się niezdecydowanie, podeszła do kiosku, prześliznęła się wzrokiem po rozłożonych gazetach i wystawionych w oknie drobiazgach.
Piotr podniósł się i ruszył w jej stronę. Wtedy i Aga go zobaczyła.
— Co to ma znaczyć? Ładnie to tak? Spóźniać się na spotkanie z damą?
— To ty, to twój tramwaj spóźnił się jak zwykle. Chciałem zobaczyć, co moja dama zrobi, kiedy mnie nie zastanie w umówionym miejscu.
— Zrobiła błąd. Powinna była wsiąść z powrotem i odjechać. Tak postąpi następnym razem. Na pewno!
— Następnym razem przyjdę o godzinę wcześniej i będę oczekiwał z bukietem róż.
— ...I słusznie! Damy wiedzą, jak śmieszny czuje się kawaler z bukietem i bardzo sobie cenią takie dowody oddania i poświęcenia.
— Wobec tego moje dowody nie wypadną zbyt przekonująco...
Rękę, którą trzymał cały czas za sobą, Piotr wyciągnął teraz w stronę Agi i podał jej bukiecik fiołków. Dziewczyna szybko spojrzała na boki, objęła Piotra za szyję, uniosła się na palcach i pocałowała go w usta.
— Piotr! Ty... jesteś wspaniały!
— Cicho, wiem! – Piotr zacytował powiedzonko radiowego Pana Sułka.
Pani w kiosku patrzyła za nimi w zadumie, kiedy, przekomarzając się, zeszli na ścieżkę wijącą się wzdłuż rzeczki.
Minęli usypany z wojennego gruzu wysoki kopiec z długim łagodnie pochylonym nasypem, służącym w zimie jako tor saneczkowy. Za kopcem zaczynały się zarośla ni to gaju, ni parku. W odległej przeszłości była to część cmentarza. Piotr i Aga przemierzali wąskie alejki ocienione krzewami i drzewami.
— Co tam ciekawego w szkole?
— Co w szkole może być ciekawego? ― odpowiedziała pytaniem Aga, która była w klasie przedmaturalnej. ― Aha! Mieliśmy seminarium na temat planowania rodziny.
— Globulki, pigułki, szklanka zimnej wody „zamiast”, czy kalendarz?...
— Też. Ale to już nikogo nie ciekawi. Chodziło głównie o przerywanie ciąży.
— To problem z tradycją, ale bez rozwiązania. Zabierałaś głos? Na pewno; znam cię! Co powiedziałaś?
— Nie zgadłbyś! Wygłosiłam twoją opinię, że dziecko powinno się pojawić na świecie tylko wtedy, kiedy chcą tego obydwoje rodzice. I że w tej sprawie trzeba liczyć się nie tylko z wolą kobiety, ale i mężczyzny – pomijanego teraz całkowicie w dyskusjach i w przepisach prawnych, nawet w tych najbardziej liberalnych.
— I co klasa na to? Nie zakrzyczeli cię?
— Dziewczyny były kwaśne, protestowały, ale chłopcy bili brawo.
— Pewnie na tym etapie mężczyźni lepiej by zrobili, siedząc cicho, aby nie rozsierdzić przeciwko sobie tradycjonalistek, a nawet feministek. Zaczęłyby się stare gadki o męskim egoizmie i to by tylko szkodziło całej sprawie. A co na to moderator? Kto prowadził dyskusję?
— Matematyczka, stara Pankówna. „Ładnie brzmi,” — powiedziała — „ale to doprowadziłoby do poważnego spadku przyrostu naturalnego. Mężczyźni nie mają tak rozwiniętych uczuć rodzicielskich jak kobiety, a społeczeństwo musi trwać i tak kształtuje zwyczaje i zasady współżycia w rodzinie i w gromadzie, aby przetrwać i rozwijać się.”
— Tak... Niegłupio powiedziane. Ale taka filozofia sprowadza nas do roli kółek w maszynie, niewolników własnego stada.
— Tak też odpowiedzieliśmy. A ona na to: „Tak, może to smutne. Ale życie w gromadzie ma swoją cenę. Nierzadko trzeba stanąć karnie w szeregu. Czy możecie jednak wyobrazić sobie życie poza gromadą?”
— Nie mów mi o szeregu. Za miesiąc czekają mnie wakacje w zielonym ubranku, gdzieś pod Sulęcinem. Nie zgadzam się z waszą Pankówną. Wyczuwam w jej rozumowaniu jakiś gruby błąd, ale przyznaję, że ona ma tęgi łeb. Męski łeb, można by powiedzieć.
— Jesteś wstrętny męski szowinista. Nawet nie wiesz jak wstrętny!
— Cicho. Wiem!
Roześmieli się; spacerowali, nic już nie mówiąc. Nie spotkali nikogo, byli sami. Chcieli się upewnić, że są sami. Piotr poczuł, że serce bije mu szybciej. Ich spojrzenia spotkały się. Aga przysunęła się do chłopca. Otoczył ją ramieniem.
Wiedzieli, co teraz nastąpi. Byli tu już nieraz i wiedzieli, po co przyszli także i dzisiaj. A jednak ożywioną rozmową podświadomie odsuwali moment, w którym pragnienie intymnego zbliżenia miało wziąć górę nad nieśmiałością. Nawet po miesiącach i latach zażyłości nie jest łatwo w niebanalny sposób przejść do pozycji leżącej, w niekompletnej bieliźnie.
Młodzi minęli starą ławkę na kamiennych podporach i zatrzymali się przy skrawku gładkiej trawy. Aga wyjęła z torby niemodny już ciemnozielony ortalion, rozłożyła go i położyła się na wznak wyprostowana, z torbą i rękami pod głową. Patrzyła przed siebie w górę, na kłębiaste obłoczki, nie na chłopca.
Piotr podziwiał uroczą niewinność, jaką spokojne naturalne ruchy dziewczyny nadawały całej scence. Położył się obok Agi. Zostawiła dla niego wolne miejsce po prawej stronie. Lubił mieć wolną prawą rękę leżąc przy niej na boku.
Piotr uwielbiał widok jej niewysokich, dziewczęcych piersi. Czasem nieomal kręciło mu się w głowie na widok różowych malinek nabierających kolorów i pęczniejących pod wpływem jego pieszczot. Sam już nie wiedział, czy bardziej pragnie brać je do ust, czy jeszcze na nie patrzeć. Zgłaszał pretensje do Agi, że nie nosi piersi w takich miejscach, aby mógł równocześnie na jedną patrzeć, a drugą całować.
— A gdzie miałaby być ta druga? Masz pomysł? Tymczasem bądź czuły i sprawiedliwy dla obydwu – tam gdzie są. Obie bardzo lubią, kiedy je podziwiasz, całujesz i... ugniatasz. Byle nie za mocno.
Jeszcze chwilę Piotr zwlekał z rozpięciem guziczków. Aga była bez stanika i wyczuwał jej skórę tuż pod materiałem obcisłej sukienki. Sucha ciepła gładkość jedwabiu przydawała pieszczocie szczególnej delikatności. Podobnie bywało w łóżku, w gorące noce, kiedy pozostawiał ją czasem w gładkiej, milanezowej koszulce.
Powoli ręka Piotra przesunęła się na biodra i powędrowała wzdłuż zwartych wyprostowanych nóg. Aga – jak gdyby chcąc się wygodniej ułożyć – poruszyła całym ciałem, uniosła kolana i – jak gdyby przypadkowo – pozostawiła uda lekko rozwarte. Schowała twarz, tuląc się do jego policzka, kiedy Piotr wsunął dłoń pod sukienkę.
Aby dać dziewczynie poczucie ustępowania przed męską przemocą, dość szorstko roztrącił jej nogi i położył całą dłoń na łonie. Przez chwilę pieścił je przez tkaninę skąpych bawełnianych fig. Niewinna gra kończyła się. Aga uniosła lekko biodra, aby Piotr mógł wyłuskać ją z majteczek i zgarnąć w górę spódnicę. Odsłonił i całował płaski brzuch z widoczną granicą opalenizny i trójkącikiem ciemnych włosów. Czesał je palcami, gładził rozchylone uda, wierzchem dłoni, przypadkiem niby, potrącając o fałdy ciemniejszej skóry u ich zbiegu.
— Rób! Rób! Pieść! — wyszeptała mu do ucha.
Szeroko rozwarła uniesione kolana i przytrzymała rękę chłopca u wejścia swego ciała. Czuł jak pod miarowym ruchem jego palców otwiera się i obrzmiewa.
— Tak... Tak mi dobrze!... Pieść jeszcze!... Wszystko razem... — podpowiadała mu gorącym szeptem.
W oddechu dziewczyny pojawił się ów przedziwny słonawy zapach, który występował, kiedy zbliżała się do szczytu podniecenia. Wnętrze jej ciała stało się wilgotne i prowokująco śliskie.
— Chodź już, chodź! Włóż go, bo ci ucieknę! — Wołała cicho i gorączkowym ruchem ręki błądziła po jego spodniach.
Piotrowi łomotało serce i szumiało w głowie. Przemógł się.
— Chodź ty najpierw. Nie czekaj!
— Jak chcesz... Dobrze... Ja już... już muszę!...Oooch!... — gwałtownie poruszyła biodrami.
Ucichła. Czuł, jak pod jego palcami ustępuje śliska obrzmiałość. Drgnęła w obronnym odruchu, kiedy poruszył ręką. Wiedział, jak bardzo drażniące w tej chwili było dla niej każde dotknięcie, ale wiedział też, że nie powinien pozwolić dziewczynie zbytnio ochłonąć. Najdelikatniej jak mógł, powoli pieścił ją całą dłonią, unikając najczulszych miejsc. Aga zrozumiała, do czego zmierza. Poddała się pieszczocie i już wkrótce zaczęło powracać pożądanie i gotowość podjęcia miłosnych praktyk.
Tym razem wszedł w nią, kiedy go przywołała, czując zbliżające się ponowne uniesienie. Poruszał się w niej powoli, rozkoszując się ocieraniem o przedziwne, gładkie nierówności jej wnętrza. Aga powstrzymywała się, czekała na niego, a on też już nie wytrzymywał dłużej naporu podniecenia.
— Teraz!... Chodź!... — zawołał cicho.
— Dobrze... Tak... Rób, rób!...
Dziewczyna przygarnęła go mocno. Rytmicznie wychodziła na przeciw jego ruchom uniesionymi biodrami. Ustawiała je tak, aby ocierał się o najczulsze miejsca – rozbudzone i łaknące pieszczot.
— Chodź! — wołała cicho. — Daj! Tryskaj we mnie! Prosto we mnie!
Poczuł gorący przypływ, palącą rozkosz i jeszcze bardziej wzmógł mocne ruchy daleko, w głąb jej ciała
— Ooo!... Taak... Aach! — dziewczyna wołała prawie głośno; długą chwilę wiła się i pławiła w rozkoszy.
Powoli uspokajała się i przygasała. Nie wychodząc z niej, Piotr uniósł się tak, aby mogła złożyć pod nim wyprostowane nogi i trwali tak bez ruchu. Żegnała go przedziwnym rozkosznym uściskiem, napięciem mięśni w miejscu, w którym przenikały się i łączyły ich ciała.
...
— Hej! Obudź się!
Piotr leżał obok Agi, z policzkiem przytulonym do jej ramienia i do piersi na powrót opiętej w barwy sukienki. Otworzył jedno oko.
— Nie wiesz, że dżentelmen wieczorem ostatni zasypia, a rano pierwszy się budzi?
— ... I dlatego lubi się zdrzemnąć po poobiednim deserze. Ale ja nie spałem. Myślałem.
— O deserze? Ty łakomczuchu!
— Nie... To znaczy tak, oczywiście! — poprawił się elegancko — Ale myślałem także o twojej Pankównie i chyba już wiem, gdzie jest ten gruby błąd w jej argumentacji.
— Na moim cyc... na moim dziewiczym biuście leżysz, a o innych pannach rozmyślasz. Pięknie, nie ma co. Ale mów, gdzie ten błąd?
— To jest subtelna sprawa...
— Postaram się jednak zrozumieć moją nietęgą babską głową! — wtrąciła aluzję do jego wcześniejszych słów o tęgich męskich głowach.
— Widzisz, ona wszystko ujęła tak... tak statycznie jakoś, w bezruchu. Jak gdybyśmy stali tylko przed jednym, raz na zawsze danym wyborem i tylko przed wyborem: zabijać – nie zabijać?! A tymczasem zasadniczy problem leży gdzie indziej.
— Chyba cię rozumiem — powiedziała Aga poważnie. — Co można zrobić, aby takiego wyboru w ogóle nie trzeba było czynić? Aby mężczyźni nie musieli drżeć ze strachu, kobiety cierpieć, a rodziny osuwać się do roli wylęgarni. Czy to nie utopia? I co robić, zanim tak się kiedyś stanie – jeśli się w ogóle stanie?
— Tymczasem będziemy się dręczyć jak dotychczas i – jak dotychczas – szukać wyjścia za każdym razem od nowa. Nie rozumiem, dlaczego ta udręka nie mobilizuje ludzi do energiczniejszego poszukiwania tego – jak mówisz – utopijnego rozwiązania... Chociaż, kiedy się tak nad tym zastanowić... Może to nie przypadek ani niemoc, tylko pewna zasada? Prawidłowość?
— Myślisz, że są jakieś mechanizmy albo siły, potężne jak widać, które nie chcą nas z pułapki wyzwolić?
— Właśnie tak. Być może, przeważa świadoma albo podświadoma genetyczna obawa, że ludzie ze zwykłego wygodnictwa przestaną się rozmnażać.
— Czy nie widzisz, że zatoczyliśmy koło, jak w pętli, i wróciliśmy w to samo miejsce? To był przecież argument Pankówny!
— I tak, i nie. Miejsce niby to samo, ale tor inny. Zaczęliśmy od aborcji, od pytania, czy mamy prawo przerywać życie już kiełkujące. A teraz jesteśmy przy pytaniu, czy ludziom można dać łatwą możliwość zapobiegania samemu kiełkowaniu – że tak powiem – możliwość techniczną, ale także obyczajową i prawną. Konkretnie: czy należy im ułatwiać niekłopotliwą i niezawodną antykoncepcję, trwałą, ale odwracalną bezpłodność? Wiesz przecież, co na ten temat myśli i głosi na przykład Watykan.
— Wiem i oburza mnie to! Pod rzeczywiście trudną moralnie sprawę aborcji Watykan podpina swój sprzeciw wobec środków antykoncepcyjnych, jak gdyby to było to samo! Ale z tego, co mówisz, mogłoby wynikać, że to może nie jest bezmyślne, fanatyczne zaślepienie. Może w tym być jakaś wyższa racja stanu. I co wtedy? Skąd wziąć przekonanie i moralne prawo do walki z tak pojmowanym interesem społecznym?
— Daj buzi! Jesteś kochana, kiedy tak poważnie i tak mądrze dyskutujesz!
— No wiesz?! Kpisz ze mnie! — dziewczyna była naprawdę urażona.
— No, no! Nie gniewaj się; tak mi się powiedziało. Zachowujemy się, jak byśmy mieli za chwilę zdecydować o losach ludzkości. A tak naprawdę nic od nas nie zależy. Co najwyżej możemy – i musimy – dbać i uważać, aby nas nie spotkało nic, czego byśmy nie chcieli. A propos, dbasz i uważasz?...
— Nie martw się. Dbam i uważam. Aż mi od tej dbałości brzuch urósł!
— Coś ty?! Jak to? Nie rozumiem!
— A widzisz?! Strach cię obleciał. Przepraszam. Na ten temat nigdy nie chcę się z tobą droczyć. Po prostu utyłam trochę. To od tych pigułek podobno się tyje.
— Nie utyłaś, skąd! Nic takiego nie zauważam.
— Jak to mężczyzna! Patrzysz na mnie codziennie – na ubraną i na gołą. Patrzysz i nie widzisz... Całkiem jak stary, znudzony mąż... Coś ty! Czego ci się zachciewa?
Aga na wpół leżała oparta na łokciach. Czy to wzmianka o nagości, czy może widok jej ciała – bardziej uwydatnionego niż zakrytego jedwabiem opływającym piersi, biodra i uda – sprawił że chłopca znów ogarniało pożądanie.
Dziewczyna dostrzegła jego przymglone oczy. Przysunęła się do leżącego na wznak Piotra i szepnęła mu prosto do ucha:
— Chcesz deseru? Chcesz mnie jeszcze?... Chodź! Weź sobie! Teraz ty sam, tylko ty. I tak jak lubisz. Chcesz? Chodź, chodź... — kusiła z figlarną kokieterią.
Wiedziała, ile czułości, uwagi i wysiłku włożył w to, aby raz i drugi doznała pełnej, skończonej rozkoszy. Teraz zapragnęła mu się oddać tak, aby to on, nie troszcząc się o nią, przeżył uniesienie bez żadnych zahamowań. Wiedziała, że obudzonemu już ponownemu pragnieniu w jego myślach musi jeszcze przydać pragnienia ciała – być może osłabionego niedawnym przeżyciem.
Położyła się na chłopcu, ale zaraz przewinęła się na jego prawą stronę i teraz to ona miała go pod swoją prawą ręką. Podniecała chłopca z wyrafinowaniem godnym wytrawnej kurtyzany, a przecież wiódł ją tylko instynkt, czułość i wola ofiarowania mu chwili słodkiej rozkoszy. Musnęła ustami jego wargi, nie całując, a potem oczy - tak aby je przymknął i nie śledził jej rozpustnych ruchów. Piotr poddał się pieszczocie, nieruchomy i cichy. Przenikały go dreszczyki, od których jeżyły mu się włosy na głowie.
Włożyła rękę pod rozpiętą koszulę, rozsunęła ją i przesunęła dłoń wzdłuż ciała, pod spodnie. Ciasno było. Rozpięła pasek. Dała mu do zrozumienia, że chce go wyzwolić ze spodni i bielizny.
Zauważyła, że – obnażony – poczuł się skrępowany i bezbronny. Okryła go fałdami swojej obszernej spódnicy i powróciła do pieszczot twarzy i piersi. Teraz nie jej ręka, lecz usta przesuwały się w dół ciała, znacząc drogę drobnymi pocałunkami. Kiedy twarz dziewczyny mijała brzuch, ujął jej głowę w obie ręce i lekko powstrzymał. W ten sposób dawał jej szansę wycofania się, ale pokonała jego opór.
Piotr gładził jej głowę; znak, że przyjmuje jej odważne pieszczoty z wdzięcznością. Powoli pieściła go ruchem warg, odszukując najwrażliwsze miejsca, odkryte kiedyś wcześniej, kiedy, wiedzeni pożądliwą ciekawością, poznawali na wzajem tajniki swoich ciał i buszowali w ich najintymniejszych zakątkach. Agata chciała koniecznie dowiedzieć się, gdzie chłopak ma to najczulsze na pieszczoty miejsce. Długo kazał jej wtedy poszukiwać i eksperymentować...
Aga spojrzała teraz na skutki swojej aktywności. Dziewczyna, znacznie mniej od chłopca wrażliwa na bodźce wzrokowe, jednak poczuła przypływ ssącego pożądania. Ogarnęła ją przewrotna chęć sięgnięcia ręką pod spódnicę i dotknięcia własnego ciała. Przemogła się. Zbliżyła twarz do głowy Piotra. Położyła na swojej piersi jego dłoń i poruszała nią powoli.
— Mam cię! Jesteś blisko! Jak chcesz? Powiedz, mów! We mnie, czy, czy?... — szeptała mu wprost do ucha, świadomie podniecając go jeszcze bardziej i sama podniecona.
— Och ty, ty... Nie wiesz, jaka jesteś cudowna!
— Cicho! Wiem!
Piotr przejął inicjatywę. Przez chwilę całował jej usta, jak by chciał powiedzieć, że dziewczyna nie potrzebuje się wstydzić pieszczoty, którą mu przed chwilą ofiarowała.
— W ciebie chcę, w ciebie! Wiesz jak... — odpowiedział.
— Wiem, chodź...
Położyła się przy Piotrze na brzuchu....
Dziewczyna pomagała mu drobnymi falowymi ruchami bioder. W pewnym momencie mocniej drgnęła i jęknęła cichutko.
Osiągnął szczyt w kilku rozkosznie piekących przypływach i tak, jak to oboje uwielbiali – oparty o nią gdzieś hen, głęboko... Zapewniała, że w takich momentach czuje uderzenie jego nasienia i że doznaje przy tym szczególnej emocji – zadowolenia i satysfakcji z tego, co dzięki niej przeżywa.
Przez długą chwilę leżeli obok siebie cicho, stuleni, zmęczeni.
— Daj ucho, muszę ci się do czegoś przyznać.
— Chyba się domyślam, ale mów, kajaj się, może zasłużysz na wielkoduszność.
— Obiecałam ci, że wejdziesz na górkę sam. Nie udało się; ja też tam byłam.
O wchodzeniu na górkę mówili, kiedy mieli na myśli osiąganie szczytów seksualnych doznań, a nie chcieli popadać w dosłowność sformułowań książkowych lub zbyt dosadnych. Bywało, że subtelna, niezepsuta dziewczyna dawała się sprowokować do słów mocniejszych, wulgarnych nawet, ale robili to rzadko, eksperymentując w poszukiwaniu nowych podniet i wrażeń.
— No właśnie. A ja pomyślałem, że może coś cię zabolało.
— Skąd! Cudownie było! Ale nie przeszkodziłam ci, prawda? Starałam się...
— Było cudownie ― powtórzył. ― I nigdy mi nie przeszkadzasz, przeciwnie! To jest taka... taka okoliczność, kiedy się tym więcej ma, im więcej się da, rozumiesz mnie?
— I jak! Może dlatego tak chętnie ci daję... i daję... i daję?... — frywolnie sączyła mu do ucha szeptem.
— A więc to tak! A ja myślałem, że to z wielkiej...
— Pst! — przerwała mu — mieliśmy nie używać wielkich słów. „Bo się wytrą i spowszednieją, jak pożegnalny pocałunek w przedpokoju, przed wyjściem do pracy.” To twoje słowa i to ty tak chciałeś, chociaż wiesz, że dziewczyna lubi czasem usłyszeć takie jedno słowo. Dla ułatwienia dodam, że to jest czasownik, zaczyna się na „ko...” i kończy na „...am”.
— Nie znam takiego słowa. Ale wracając do twojego wyznania... Wynikałoby z niego, że jesteś mi jeszcze coś winna.
— Jestem, przyznaję. I oddam. Dam ci, dam, przyrzekam. A może chcesz już, teraz, zaraz? Pójdź luby! Bierz mnie! Weź mnie! Jam twoja!
— Nie! Nie! Litości!...
Przekomarzali się jeszcze, kiedy Aga wsuwała się w figi i poprawiała suknię. Uczesała długie włosy – ciemno-blond, o platynowym połysku – i wprawnymi, tylko dziewczętom znanymi chwytami przewlekła je przez ciasną pętlę z gumy. Piotr przepadał za jej gładkim uczesaniem w koński ogon, bez grzywki. Aga wymawiała mu żartem, że się dla niego poświęca, bo od takiej fryzury wypadają włosy.
— Piotr! Uporządkuj się też trochę, bo do reszty zgorszymy panią kioskarkę.
— Zauważyłaś, jak za nami patrzyła?...
— Jasne. Dziewczyna na randce ma oczy dookoła głowy, nie wiesz?...
— Ooo!... — zakrzyknęła nagle cicho i zdrętwiała.
Tuż za rozłożystym krzewem, na starej ławce – ktoś siedział.
...
Agata była tak widocznie przerażona, że Piotr zerwał się też na równe nogi. Intruzem był starszy, szpakowaty mężczyzna w zielonkawej wiatrówce. Na kolanach trzymał papiery. Patrzył na młodych spokojnie, bez natarczywości, z cieniem uśmiechu.
— Chodźmy, prędko! — zawołała cicho dziewczyna i gorączkowo zgarniała do torby rozrzucone drobiazgi.
— Poczekaj!
W Piotrze wzbierał gniew i popychało go coś w stronę obcego. Zrobił kilka kroków.
— Czy pan dawno tu siedzi? — zapytał; starał się mówić spokojnie.
— Dość długo już. Wystarczająco długo — odpowiedział obcy znacząco.
— A więc wszystko pan słyszał i pewnie wszystko widział. Pan nas podglądał, szpiegował! Dlaczego?! Czy to nie obrzydliwe wścibstwo?! — Piotr mówił coraz głośniej.
— Dobrze chociaż, że pytasz, a nie twierdzisz. Uspokój się...
— Aha! To jesteśmy już na ty! — denerwował się chłopak — Czego pan od nas chce?!
— Piotr, Piotr! — Aga próbowała odciągnąć chłopca. — Daj spokój. Chodźmy stąd!
— Nie bójcie się! Niczego od was nie chcę. Nie wyszydzam was przecież i nie obrażam. Możecie odejść, jeśli chcecie. Ale będzie wam wstyd i głupio. Lepiej porozmawiajmy chwilę — przemawiał uspokajająco. — I nie nazywajcie mnie obcym!
Piotr i Aga spojrzeli po sobie. Zdziwienie po części zastąpiło i stonowało ich oburzenie jego natręctwem.
— Nikt z nas tak nie powiedział, ale kimże pan jest, jeżeli nie obcym? Ja pana nie znam — włączyła się Aga. — A ty? — zwróciła się do Piotra.
— Oczywiście, że nie! O co tu chodzi? — zdenerwował się znów chłopak.
— Na głos to słowo nie padło, ale tak mnie nazywacie w myślach. To naturalne, ale tak nie jest. Posłuchajcie chwilę spokojnie — przerwał, jakby czekał na ich przyzwolenie, i po krótkiej chwili mówił dalej.
— Wy mnie nie znacie, nie możecie mnie znać, to prawda. Ale ja was znam doskonale. Widzicie... ja jestem pisarzem. No może nie takim prawdziwym zawodowym i znanym pisarzem, ale pisuję czasem i... i ja... — znów przerwał niepewnie.
— Pisarzem? I co z tego? — zareagował Piotr. — Zbiera pan materiał do romansu? Podgląda pan... życie?!
— Zgrabny kalambur! W ogóle – bardzo ładnie mówicie, byłoby pięknie, gdyby prawdziwi młodzi ludzie tak mówili...
— Jak to – prawdziwi?! Czy my nie jesteśmy prawdziwi? I co tu ma do rzeczy, jak mówimy? — zniecierpliwiła się także dziewczyna.
— Tak, muszę to wam powiedzieć i muszę was zaskoczyć jeszcze raz i... i jeszcze bardziej z pewnością. W końcu ze spotkaniem ciekawskiego, a może i ordynarnego podglądacza zawsze musieliście się liczyć, kochając się tak w pełni dnia, w miejscu publicznym, bądź co bądź. Może to w was nawet dodatkowo wzmagało dreszczyk emocji? W każdym tkwi jakiś bodaj ślad tego, wiecie...
— Ekshibicjonizmu, chce pan powiedzieć. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Nie przyznaję się nawet do jego śladów! A pan wciąż odchodzi od tematu, od wyjaśnienia nam sensu tej rozmowy.
— Aga... Czy to od Agnieszki czy od Agaty? Niech będzie, że od Agaty. Nie poczuwasz się, powiadasz. A obcisła sukienka? Ciasne dżinsy? Hojne dekolty? Na plaży figi w stadium zaniku? Symboliczny staniczek, albo i bez? Idziesz za modą, zgoda. Ale nie musisz iść, a sama moda to nic innego, jak dopuszczona do salonów, na ulicę, do szkoły – forma podkreślania wdzięku biustu i bioder... Masz rację, powróćmy do głównego tematu.
— Jak już powiedziałem ― ciągnął nieznajomy ― piszę, piszę czasem rzeczy zmyślone i ja was właśnie... ja was wymyśliłem! Was tak naprawdę nie ma. Jesteście moimi bohaterami, postaciami z fikcji literackiej!
Aga i Piotr popatrzyli na nieznajomego, potem na siebie. Daremnie szukali odpowiedzi na absurdalną wypowiedź dziwnego rozmówcy.
— Chcielibyście wzruszyć ramionami i popukać się w czoło ― ciągnął pisarz. Jesteście na to zbyt dobrze wychowani, a przede wszystkim zbyt zaskoczeni. Nie pozostaje mi nic innego, jak wam to udowodnić i dopiero wtedy zaczną się wasze wątpliwości. Bo w tej chwili nie macie wątpliwości, lecz pewność, że albo z was kpię albo mam źle w głowie.
— Agatko, czy wiesz, gdzie mieszkasz? ― tu obcy zwrócił się do dziewczyny.
— Oczywiście! W śródmieściu, przyjechałam czwórką.
— Ale gdzie dokładnie? Ulica? Numer?
— Zaraz... Nie wiem, nie pamiętam, pan mi zupełnie zawrócił w głowie!
— Nie możesz wiedzieć, bo ja tego nie wymyśliłem. W tym opowiadaniu twój adres nie jest mi potrzebny.
— Teraz ty, Piotrze. Wybierasz się, czy też raczej wysyłają cię na wojskowy obóz letni, pod Sulęcin. Znam to miejsce aż za dobrze, nawiasem mówiąc. Ale powiedz nam, co studiujesz? Na którym jesteś roku? A tak w ogóle, to w jakim jesteśmy mieście? Który rok mamy?
Młodzi milczeli chwilę zdeprymowani. Gorączkowo zbierali myśli.
— Pan nam chce wmówić, że nie jesteśmy prawdziwi? Nie istniejemy? To jakieś sztuczki, może hipnoza?
— Brawo! Znalazłeś doskonałe wytłumaczenie, Piotrze. Hipnozą można wszystko wytłumaczyć. I nie potrafię was w tej chwili przekonać, że to nie sen hipnotyczny. Spróbujcie mi uwierzyć, a przynajmniej umówmy się na chwilę, że mi wierzycie i przy tym założeniu bawmy się dalej. Niczym przecież nie ryzykujecie, prawda?
— Jeżeli jesteśmy produktem pana wyobraźni, postaciami na scenie, to nie potrzebuje pan nas o nic pytać. Pan za nas decyduje i pan z góry wie, co zrobimy i co powiemy; czy nie tak? ― wtrąciła Aga.
— I tak i nie, chociaż pięknie, logicznie rozumujesz, Agatko. Autor dramatu wprawdzie wie, co jego postacie uczynią i co powiedzą, ale one to czynią i mówią mimo to! Na tym polega dramat. A nasza rozmowa jest częścią dramatu, należy do opowiadania. Jest i drugi, ciekawszy powód.
— Jakiż to? ― młodzi byli już wyraźnie zainteresowani.
— W tym konkretnym wypadku dałem moim postaciom – wam dałem – wasz wygląd, wiedzę, wspomnienia, temperament, ale – mimo woli i bez przewidywania skutków – dałem wam, że tak powiem, „wolną wolę”, no w każdym razie sporo takowej. To znaczy, że nie zawsze mam wpływ na wasze czyny i nie zawsze mogę je przewidzieć. Widzicie te papiery? To jest to opowiadanie, o was. Ono nie jest gotowe jeszcze. Doprowadziłem je do miejsca, w którym po waszej uczcie miłosnej podnosicie się i zbieracie do odejścia. Szukałem zakończenia. Zastanawiałem się, czy i kogo posadzić tu, na tej ławce. Potrzebny był mi jakiś wstrząs, zwrot w idylli nazbyt gładkiej, a może nawet nazbyt... śliskiej.
— Czy wetknąć tu wyposzczonego żołnierza na przepustce? ― ciągnął. ― A może dwie niestare, chichoczące mniszki z wysoko podkasanymi habitami? Pomyślałem w końcu, że zasiądę tu sam, poczekam na was i zobaczymy, co z tego wyniknie. W ten sposób usamodzielniłem was i oto jesteśmy tu razem, a ja nie wiem naprawdę, co się stanie za chwilę. Piszecie epilog opowiadania razem ze mną...
— Pan się nami bawi, a my nie wiemy, co pan z nami za chwilę zrobi! Niby nas nie ma, a przecież jesteśmy i czujemy. Ja, na przykład, czuję ogromny strach!
— Agatko miła. Tak właśnie jest w naszym, w tym realnym życiu. Nikt nie wie, co go spotka za chwilę, ale zachowuje się tak, jak gdyby nie miało się stać nic nadzwyczajnego. Przypuszczam, że kiedy się pożegnamy, wrócicie na przystanek, a pani kioskarka uśmiechnie się do was znacząco. Ale czy nie wykolei się wasz tramwaj albo nie zderzy na skrzyżowaniu z innym pojazdem? Tego już nie wiem. Moja opowieść tam nie sięga.
— Czy to znaczy, że będziemy pozostawieni sami sobie? Pan nas opuści? Nie zobaczymy się już więcej?
Pisarz zadumał się nad ostatnim pytaniem Agaty.
— Kto wie. Może, przebrany za kogoś innego, pozostanę w pobliżu? Obracamy się w świecie fabularnej fikcji, gdzie wszystko może się zdarzyć. Jeżeli czytelnicy do was zatęsknią, to może się spotkamy. Na przykład, kiedy będziecie już staruszkami, albo kiedy byliście dzieciakami i poznawaliście smak pierwszych pieszczot... I to jest możliwe. Zakreślimy pętlę w czasie. Przychodźcie tu czasem, do tego parku, będzie nam łatwiej odnaleźć się.
Wzmianka o czytelnikach poruszyła Piotra.
— Czy to znaczy, że wszystko, co pan tu widział i słyszał znajdzie się w opowiadaniu? Ludzie będą to czytali? Czy może im się podobać to, co się tu między nami rozegrało, ten nasz... „podwieczorek na trawie”? Czy to nie przesadny naturalizm, pornografia po prostu?
— Podobne sceny rozgrywają się w każdej chwili w milionach miejsc na ziemi. Dzieją się w każdej powieści, w każdej operze i operetce, w każdym filmie, oczywiście pornograficznym tym wyraźniej. Zadaję sobie pytanie, skąd taka przepaść między sceną operową, w której obowiązkowo zapada kurtyna już w momencie, kiedy spleceni uściskiem kochankowie przechodzą z pozycji stojącej do siedzącej, a sceną, w której kamera pornografa nie może oderwać się od widoku pośladów kołyszących się między damskimi kończynami rozrzuconymi jak na fotelu ginekologicznym... Czy owa przepaść musi być pustką? Czy nie można wyrwać się z pętli niedomówień i przemilczeń? Czy o najpowszechniejszym i najprzyjemniejszym z ludzkich zajęć nie można mówić otwarcie, bez pruderyjnego skrępowania? Zastanawiać się nad tym, co dzieje się w ludzkich umysłach i w ciałach w czasie miłosnego aktu?
— Ale w jakim celu? Czy nie lepiej pozostawić sprawę w intymnym cieniu niedomówień? Po co zdzierać zasłonę z widoku nóg i pośladków? Ten widok jest nieodłączną stroną seksu, ale nie należy do pięknych i estetycznych.
— Można by drążyć i dociekać, czy „piękne” i „estetyczne” muszą iść w parze? Może pięknym bywa też coś dzikiego, spontanicznego; coś, co niekoniecznie jest estetyczne, czyli uładzone i uczesane? Temat bez dna. Chcę w tym opowiadaniu poszukiwać granicy między pięknym a wulgarnym. Aby wiedzieć, gdzie granica leży, trzeba ją przekroczyć i świadomie to robię, chociaż nie jestem pewny, w których miejscach. Może mój czytelnik wskaże mi tę granicę? Z tym, że będzie to jego spojrzenie i jego osobista ocena. Ba! Osąd jednego czytelnika może bardzo różnie wypaść w zależności od jego chwilowego nastroju. W sumie – to jest eksperyment podobny do tych, które wy robicie czasem w miłosnych igraszkach.
— Ale co pan chce osiągnąć? Co chce pan dać ludzkości, że tak powiem? – dociekał Piotr.
— Prawdę mówiąc, nie zaprzątam sobie nadmiernie głowy ludzkością. Pisanie jest dla mnie formą zabawy. A czytelników jest niewielu, tylko kilkoro przyjaciół.
— Nie jest pan chyba szczery. Wolałby pan pewnie mieć szerokie rzesze czytelnicze, jak każdy piszący. Gdyby tak się stało – co chciałby pan im powiedzieć?
— W jednym z pism znawczyni tematu wypowiedziała się w sprawie mężczyzn. Jej zdaniem zaledwie dwa procent mężczyzn jest do rzeczy, jak się wyraziła. To było pismo... parterowe dość, i owa pani pewnie sugerowała, że tylko 2 % mężczyzn daje jej w łóżku, czego by sobie od nich życzyła. To jest bardzo dobra wiadomość!
— Jak to dobra? Dla kogo?!
— Dla wszystkich. Owe dwa procent mężczyzn poczuje się dodatkowo dowartościowanych jako wąska elita. 98% panów odetchnie z ulgą, że nie są tak w swojej mierności osamotnieni. Podobnie będzie z ich paniami, partnerkami.
— No i...? – Piotr nie odstępował. Jaki to ma związek z naszym opowiadaniem?
— Naszym? Miło mi, że uważasz je za swoje także. Masz rację, wy jesteście w nim najważniejsi. Jeżeli chociaż jeden czytelnik pomyśli inaczej o myślach, marzeniach i – najzwyczajniej – seksualnych potrzebach swojej kobiety, jeżeli chociaż jedna dziewczyna poświęci więcej uwagi swojemu chłopcu, jeżeli obydwoje odrzucą jeszcze coś ze swoich zahamowań i zbędnego wstydu – będzie im ze sobą lepiej albo jeszcze lepiej. Czy to nie sukces dla twojej ludzkości, Piotrze?
Zamilkli, jakby porządkując bezładnie pomieszane myśli i emocje. Pierwsza wróciła do rozmowy Agata.
— A kim właściwie jesteśmy my, Piotr i ja? Jacy jesteśmy? Czy wyjął nas pan i skopiował ze swojego prawdziwego życia?
— Znów muszę odpowiedzieć niezdecydowanie: i tak i nie. Nie spotkałem takiego chłopca jak ty, Piotrze...
— Myślałem, że ja to może pan? Pan sam?
— Poniekąd... odmalowałem ciebie wprawdzie nie takim, jakim jestem, ale jakim bardzo chciałbym być: młodym, silnym... tak – także w lędźwiach, jak to się mówi — uśmiechnął się pisarz. — Ale również, jak ty, czułym, delikatnym i mądrym w obcowaniu z kobietą.
— A kobieta? A ja? Czy miał... czy znał pan taką?
— Szukałem. Pieczołowicie uskładałem w tobie to, co było najlepsze i najwspanialsze w najwspanialszych kobietach z mojego życia... Widzę, że słuchasz w napięciu, oczekujesz komplementów? Jesteś śliczna, prześliczna. Nie piękna, jak posąg albo modelka z okładki, ale śliczna, zwyczajnie – nadzwyczajnie śliczna. Czy Piotr ci mówi, jak ładna jesteś?
— Czasem mówi, że jestem cudowna, ale pan wie, kiedy tak mówi. To nie to samo.
— Piotrze, popraw się. Nie czekaj, abym to ja mówił za ciebie. Dziewczyna rozkwita, kiedy ją się zrasza... komplementami także.
— Jesteś, Agatko, inteligentna, śmiała. Ale to, co w tobie najbardziej kocham, to twoja delikatność w kochaniu, bezgraniczna lojalność, najczulsza miłosna troska o twojego Piotra. Oddajesz mu się cała, bez reszty i bez maski. I nie ubywa cię! To ma na myśli Piotr, kiedy ci mówi, że jesteś cudowna. Zazdroszczę mu ciebie, Agatko! Kto wie, czy mu ciebie nie odbiorę... Jako autor mógłbym coś wymyślić...
— Nie!, Nie! — zawołali młodzi równocześnie i objęli się, zlęknieni nie na żarty.
— Dobrze już dobrze. Ale pamiętaj, Piotrze, gdybyś jej zrobił krzywdę... — pisarz zamilkł. — Znajdę sposób, aby wam towarzyszyć, czuwać — powiedział jeszcze po krótkiej chwili, bardziej do siebie niż do młodych.
Autor podniósł się z ławki i podszedł do młodej pary.
— Czas na rozstanie — powiedział z widocznym żalem. — Bądźcie szczęśliwi.
— Żegnaj Agatko — dodał z czułością, kładąc rękę na ramieniu dziewczyny.
Roześmieli się, kiedy ręka opadła, przenikając przez ciało Agi, jak przez laserowy obraz na obłoku mgły.
Kiedy w drodze powrotnej przechodzili obok pagórka z torem saneczkowym, Agata zarumieniła się lekko na wspomnienie pewnego zimowego popołudnia spędzonego tu przed laty z Piotrem. Jednak nie odwróciła twarzy, lecz zajrzała w oczy chłopca i spotkała się z jego wzrokiem. Musieli pomyśleć o tym samym.
— Teraz dopiero rozumiem, jak to było możliwe... To nasze spotkanie - z nimi... z tym innym Piotrem i inną Agatą! — powiedziała dziewczyna w zadumie.
...
— Co oni tam robili? Bo – że tych kilku kwiatków nie zbierali przez tyle godzin, to więcej niż pewne... — zastanawiała się pani kioskarka, spoglądając nad okularami na Agatkę kryjącą twarz za bukiecikiem przywiędłych fiołków.
_________________ Chcę tylko to, co mogę. Dlatego zawsze mogę to, co chcę.
|