Teraz jest 29 lis 2024 23:39:42




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 4 ] 
WYMIAR 
Autor Wiadomość
Użytkownik

Dołączył(a): 30 cze 2008 12:48:35
Posty: 73
Lokalizacja: Bielawa
Post WYMIAR
Witam co jakis czas będę wrzucać kolejne rozdziały powieści fantasy "Wymiar". Byly one pisane w róznych odstępach czasu i moga prezentować różne style (o czym od razu informuję), niemniej pozostawiłam je w niezmienionej formie.
Czekam na Wasze uwagi i konstruktywną krytykę. Zaznaczam, że nie odpowiadam na "nieeleganckie" posty.
Pozdrawiam

------------------ Dodano: Dzisiaj o 8:51:37 ------------------
Rozdział 1
Był wczesny, zimowy poranek roku tysiąc osiemset... Lidia, jak co dzień, wyszła aby kupić świeże pieczywo. Wiatr lekko wiał, a mróz szczypał w policzki. Dookoła skrzyły się połacie śniegu, jeszcze mlecznobiałego, niezszarzałego i nierozchlapanego przez koła powozów. Minionej nocy zawierucha przyniosła, prócz mas śniegu, coś jeszcze. To było w powietrzu, w porannych promieniach słońca, w murach mijanych budynków, nawet w niewinnie błyszczącej, białej kołderce puszystych zimnych płatków. Nieznane dotąd uczucie niepokoju przeszyło dziewczynę dreszczem. Wszystko było, jak co roku - mróz, burze śniegowe, zaspy, wstające słońce. Ten dzień pozornie nie różnił się od pozostałych. Pozornie...

Idąc przez park, Lidia rozmyślała o swoim śnie. Nigdy nie była głęboko wierząca, ani też przesądna. Śmieszyło ją, gdy ludzie cofali się o krok na widok czarnego kota, nie przechodzili pod drabiną czy załamywali ręce, kiedy zbili lustro. Nie wierzyła w diabły, piekło, anioły, wilkołaki, wampiry, leprehauny, trolle czy inne strachy z ludowych opowieści. Wiedziała, że istnieje Bóg, ale nie sądziła by interesowały Go sprawy ziemskie, a w szczególności zwykła dziewczyna z maleńkiej miejscowości leżącej u podnóża gór… Co może Wszechpotężny uczynić dla niej, skoro ona niczego nie pragnie prócz tego, aby nadal mogła spokojnie żyć… , wypełniać przykazania, raz za czas odwiedzić ubogi kościółek i służyć pomocą bliźnim. Nigdy się też nie modliła. Jej zdaniem nie ma sensu zawracać Bogu głowy błahymi sprawami, z którymi, na dobrą sprawę, mogłaby poradzić sobie sama. Tej nocy jednak, podczas zawiei, usłyszała dźwięk przypominający trzask łamanej, suchej gałązki. I nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie sen, który również zakończył ten sam odgłos.

Lidia uspokajała się patrząc na budzące się miasto. Wkrótce dotarła do starego, znanego ze swojego wyśmienitego chleba i bułek, piekarza Roberta. Kupiła, jak co dzień, kilka sztuk pieczywa i udała się w drogę powrotną. Nie mogła jednak zapomnieć o śnie. Kim była, nie!, czym była istota z jej snu ? Pamiętała jedynie żarzące się czerwono źrenice, z których promieniowało zło i żądza krwi. Widziała długie, białe kły, oblicze przypominające wypolerowany alabaster i czuła przejmujące zimno, jakie otaczało nieznajomego. Tak, była pewna, to był mężczyzna. Był nim kiedyś, ale czym jest teraz? Dlaczego jej się przyśnił? Tyle było pytań, lecz żadnej odpowiedzi. Im bardziej próbowała zapomnieć swoim o śnie, tym mocniej powracała myśl o nim. Wspomnienie paraliżującego strachu, który tłumił ból ciętej skóry, gdy bestia zbliżyła się do niej, wystarczyło by Lidia rzuciła wszystko. Dziewiętnaście lat życia zgodnie z literą prawa, normami społecznymi, godziny liczone w latach, które spędziła nad książkami ucząc się wielu niepotrzebnych rzeczy, batalie myśli staczane… no właśnie o co? Znikąd odpowiedzi. Tylko sen... Sen, wspomnienie i wrażenie, że nadszedł czas. Po skończeniu dziewiętnastego roku życia otrzymała znak, że jest gotowa do walki. Nie wiedziała tylko przeciw czemu lub komu ma walczyć. Czy istota ze snu jest jej przewodnikiem, nauczycielem, wrogiem?

Czas płynął. Minęło kilka dni, nocy, sen nie powracał, lecz pamięć o nim wciąż trwała. Zagadkowa stawała się nie sama istota, lecz jej metamorfoza. W granatowo-szarym budynku o dziesiątkach tysięcy pięter wbiła nóż, o metalicznie połyskującym ostrzu, w serce tego… czegoś. Inny wymiar, w którym się wówczas znajdowała nie budził przerażenia, choć wiedziała, że należy on do… nich. Zabiła wampira, weszła do jego świata, a on tam na nią czekał, wciąż żywy.

- Nie możesz mnie unicestwić – rzekł, a jego potężny głos odbił się echem w nicości. – Nosferatu z twojego snu to uosobienie twoich lęków, zahamowań, obaw. Nóż, który wbiłaś w jego serce to twoja odwaga.

- Kim lub czym jesteś? – rozpoczęła Lidia – Gdzie ja jestem? Co…

- Wystarczy – przerwał jej. –Kim jestem dowiesz się później. Gdzie jesteś to na razie też nieistotne. Wiedz jednak, że pokonałaś swoje lęki, które zawsze przybierają postać wampira, bo wysysają z ciebie energię, paraliżują i czynią niezdolną do działania. Niewielu ludziom to się udaje. Wykorzystaj daną szansę i stań się…

W tym momencie zaszczekał pies podwórkowy i Lidia obudziła się z drzemki. Zdała sobie sprawę, że minęło raptem kilka godzin od kiedy wróciła z piekarni i usiadła w fotelu by chwilę odpocząć. Te minione dni i noce też były snem! Znów spotkała tajemniczą istotę. Cóż to oznacza? Jeszcze nigdy nie miała snu w odcinkach, a tym bardziej nie rozmawiała z nikim we śnie. Co się dzieje? Niewiele myśląc zajrzała do sennika.

- „Zabicie wampira to wyzwolenie się od lęków” – przeczytała półgłosem. A więc to, co mówił nieznajomy było prawdą. Świadomość ta mocno ją zaniepokoiła.

Jeszcze tego popołudnia Lidia wybrała się do biblioteki. To, co znalazła, nie zaspokoiło jednak jej ciekawości. Opowieści, legendy – ale gdzie tu sens? Przedstawiono zwyczaje, naturę, sposoby unicestwienia Nosferatu, ale nigdzie nie znalazła nawet słowa o granatowo-szarym budynku zwanym Domem Dziesięciu Tysięcy Pięter, gdzie każdy może spotkać swoje lęki i podjąć z nimi walkę. Sanktuarium Demonów, do którego można wejść po pokonaniu własnego wampira, w ogóle nie figuruje w spisie. A ten, którego spotkała? Nie miał już płomienno-ognistych oczu, kłów i nie otaczała go aura zimna, lecz zachował alabastrową cerę i stoicki wyraz twarzy. Tak, to była już twarz, nie maska potwora. W nicości, w której go spotkała, bardziej przypominał człowieka niż w jej śnie, w jej świecie.

Przeczytawszy wszystko, co było w skromnych zbiorach bibliotecznych dostępne, niecierpliwie oczekiwała nadejścia nocy. Wiedziała już, że sen powróci, a wraz z nim odejdzie szare, codzienne życie. Nareszcie, po tylu latach będzie mogła podjąć wyzwanie. Nie obawiała się już nieznajomego. Postanowiła nawet nadać mu imię, wciąż tylko nie wiedziała jakie. Nie chciała by ten ktoś (a może coś), kto odmienił przynajmniej jedno jej popołudnie, pozostał bezimiennym wspomnieniem, które rutyna po pewnym czasie zatrze pamięci. Nazwie go… Mar, tak Mar. Ten wyraz doskonale odzwierciedli to, czym jest ta tajemnicza istota. Mar – marzenie, mara senna, martwy?, marznąć – w końcu otaczał go chłód, gdy po raz pierwszy ujrzała go we śnie, wreszcie marsz – nowa droga, przygoda, odmienność, działanie.

Lidia miał swój świat, swoje miejsce, iście Tolkienowskie Śródziemie zamieszkane przez istoty, które będzie dopiero odkrywać. Miała swój Silmarilion – nóż, którego krótka klinga metalicznie pobłyskiwała nawet w największych ciemnościach i swojego Mara – najbardziej intrygującą istotę. W pewnym momencie przyszła jej do głowy szalona myśl: Być może istnieją wrota do Sanktuarium Demonów?, a może to właśnie ono jest wejściem do zaczarowanego świata?

- Gdyby tylko sen mógł się ziścić… - z tymi słowami na ustach i wiarą w sercu Lidia ułożyła się wygodnie, aby wkrótce wpaść w objęcia upragnionego Hypnosa.

_________________
/Nie ciesz się zanadto z tego, że dużo przeczytałeś i jeżeli nawet dużo zrozumiałeś, to cieszyć się powinieneś z tego, co byłeś zdolny zachować w pamięci./


02 lip 2008 8:51:37
Zobacz profil
Post 
Zapowiada się ciekawie, zawsze interesowałem się książkami o wampirach. Opowiadanie jest intrygujące, trochę tajemnicze i szybko wciąga... Liczę na ciąg dalszy!


04 lip 2008 17:33:18
Użytkownik
Avatar użytkownika

Dołączył(a): 10 kwi 2008 3:22:01
Posty: 351
Lokalizacja: Windy City
Post 
Doceniam, że nie jest to w zamyśle zwykłe opowiadanie o wampirach, a zawiera fragmenty powieści psychologicznej.
Styl jeszcze poprawisz, pisząc więcej i więcej, do czego zachęcam.
Drobne uwagi: "Tolkienowskie Śródziemie" powinno być tolkienowskie (przymiotnik).
Zresztą nie powinno go być w roku 1800. W tym czasie bohaterka może mieć asocjacje z twórczością Goethego, Blake'a, Novalisa - nie Tolkiena...
Poza tym nazwa "Nosferatu" pojawiła się dopiero w 1897 roku w powieści Brama Strokera. Co prawda autor był przekonany, że to słowo pochodzi
z języka rumuńskiego i ma starszy rodowód, ale mylił się. W każdym razie dopiero od czasu jego książki, a później filmu Murnaua (jeszcze później Herzoga)
słowo to zyskało popularność. Na takie detale radzę zwracać uwagę, bo najłatwiej je zauważyć i wytknąć. Warto sprawdzać źródła.

_________________
Beatus vir qui suffert tentationem, quoniam cum probatus fuerit accipiet coronam vitae.


05 lip 2008 6:09:35
Zobacz profil
Użytkownik

Dołączył(a): 30 cze 2008 12:48:35
Posty: 73
Lokalizacja: Bielawa
Post 
Dzięki za informacje. Za pewien czas skoryguję rozdział a tymczasem wrzucę wam następny :)
żeby usprawiedliwic styl...:P pierwsze 4 rozdziały były pisane dobre kilka lat temu, gdy byłam jeszcze nastolatką.
ale po to jest forum by poprawic to i owo. tymczasem przed wami...


Rozdział 2

W ogromnej, przypominającej konstrukcją grobowiec, komnacie Mar otrzymywał instrukcje. Dotyczyły one Lidii. Ta młoda dziewczyna z zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka miała stać się Oczekiwanym Architektem. Zanim jednak będzie mogła podjąć misję, musi przejść gruntowne przeszkolenie, poznać prawa rządzące Wymiarem, nauczyć się władać tutejszą bronią…

- Zabierzesz ją na Zieloną Równinę – zabrzmiał głos – Nie pozostawisz jej na Ziemi. Nie możemy stracić kolejnego wojownika.

- To prawda – odrzekł rozmówca – Ostatni został żywcem pochowany, bo jego współplemieńcy uznali go za zmarłego, podczas gdy tylko jego dusza przebywała poza ciałem. Jak zatem dokonać tego, o czym mówisz o Wieczna Mądrości?

- Weźmiesz nie tylko jej duszę, ale i ciało! – usłyszał stanowczy, władczy głos.

- Ale to oznaczałoby porwanie!

- Musimy zaryzykować. Wiem, że znów może rozpocząć się sezon polowań na naszych współbraci, ale musimy to zrobić. Tylko ta dziewczyna może nam pomóc. Nasza długowieczność się kończy.

- Jednakże jak tak słaba istota może dokonać tego, co nie udało się Czarnym Zastępom? – Mar ponownie poddał w wątpliwość słowa mędrca.

- Nie doceniasz jej siły. Pamiętaj, że w jej żyłach płynie krew Wędrowca.

Rozmowę demonów przerwało wejście Rebo – centuriona Czarnych Zastępów. Przybyły, całkowicie ignorując Mara i oddając należne hołdy zasiadającemu na obsydianowym tronie mędrcowi, zwrócił się do niego pełnymi dumy i buty słowami:

- Czy Tabris właściwie realizuje swoje zadania?

- Wszystko jest pod kontrolą. Wymiar jest bezpieczny – spokojnie odpowiedział zapytany.

- Ale jednak coś jest nie tak, skoro gości on u Ciebie, o Potężny – dwornie, lecz z kpiną w głosie nie przestawał dociekać Rebo.

- To nasza sprawa. Mów po coś przybył – przerwał mu Mar, którego prawdziwe imię brzmi Tabris.

- Lupa oczekuje raportu – rzucił w przestrzeń wyraźnie urażony – Czy dyskutujecie o rychłym przybyciu Wielkiego Architekta? Kim on ma być? – nie dawał za wygraną wścibski demon.

- Czarny Rebo, nie zadawaj zbyt wielu pytań – Mędrzec Prod ukrócił jego samowolę – Przekaż dowódcy, że raport jest do odebrania w kancelarii. - Tymi słowami Prod zakończył audiencję centuriona.

- Na niego też przyjdzie kolej – zwrócił się do Tabrisa – Wszyscy będziecie potrzebni dziewczynie. Jak brzmi jej ziemskie imię?

- Lidia – podpowiedział rozmówca.

- Ach tak, Lidia – ciągnął mędrzec – Musi przejść długą drogę. Choć o tym nie wie, jest jedynym potomkiem naszej nacji i musi wrócić na łono swej prawdziwej rodziny. Na ziemi nie zazna już spokoju, tym bardziej, że przeczuwa czekającą ją misję. Jest prawnuczką Wędrowca, tego, który zginął w bitwie podczas ostatniej kolizji wymiarów. Teraz, gdy nasze światy znów są blisko, budzi się w niej ognisty duch przodka.

- I to prawda Mistrzu. Choć śniła, widziała mnie, ale takim, jakimi tylko mogą nas widzieć synowie człowieczy – w jej oczach byłem potworem, który wysysa krew, zabija ciało i skazuje duszę na potępienie. A jednak, co się wyjątkowo rzadko zdarzało, pokonała barierę. Weszła do korytarza łączącego wymiar Ziemi z bramą Sanktuarium i ujrzała mnie Tabrisem – demonem, nie wampirem. Zaiste, płonie w niej ogień mego nieodżałowanego przyjaciela Wędrowca.

- Tabrisie, wystarczy już marnowania czasu. Teraz wiesz, dlaczego wybraliśmy Lidię. Idź i zrób co ci poleciłem – rzekłszy to Prod odszedł w jeszcze głębszą ciemność, a Tabris został sam ze swoimi myślami.

Lidia… ta piękna, młoda dziewczyna pochodzi z linii Wędrowca. Płynie w niej krew demonów. To dlatego go widziała, rozmawiała z nim. To dlatego musi ją zabrać. Tak. Lidia wypełni misję i na zawsze odgrodzi świat demonów od ziemskiego. Oderwie mroczny wymiar od ludzkich marzeń sennych i da mu własne światło. Nie będzie już konfliktów, nikt nie będzie więził mieszkańców Czarnego Wymiaru, a oni nie będą odgrywać się na niewinnych za własne cierpienia nakręcając spiralę okrucieństwa. Nareszcie zapanuje pokój. Spełni się przepowiednia Brunatnej Księgi: „Oto anielski demon wstąpi do przepaści by przynieść światło i ukojenie synom mroku. A będzie nim ten, którego duch zapłonie, choć oblecze go ciało człowiecze.” Przepowiednia, której wykładni szukali przez wieki mędrcy wielu wymiarów, nabiera realnych kształtów. Dzień jest bliski.

Tak rozmyślając Tabris dotarł do przystani. Jakżeż pięknie tu będzie, gdy pojawi się światło – pomyślał. Zanim jednak to nastąpi należy dziewczynę przygotować, lecz przede wszystkim sprowadzić.

- Do Wrót – rzucił sucho przewoźnikowi pokazując przy tym przepustkę.

------------------ Dodano: Dzisiaj o 7:15:31 ------------------
Rozdział 3

Wstawał piękny, słoneczny dzień. Lidia z błogością przeciągnęła się na łóżku. Jednak po chwili zrobiło jej się przykro, ponieważ tej nocy Mar do niej nie przyszedł. Nie było trzasku suchej gałązki, śnieżycy, mrozu, nie było żadnej magicznej aury. Gdy otworzyła oczy, powitały ją dobrze znane sprzęty składające się na wyposażenie jej skromnego pokoiku. Naprzeciw zabytkowego, babcinego łóżka stała komoda, na której znać już było ząb czasu. Rzeźbienia pociemniały, lakier łuszczył się mocno. Mimo to dębowa skrzynka trwała dziarsko na swym miejscu służąc kolejnym pokoleniom. Od kiedy Lidia wynajęła pokoik, na komódce pojawiła się biała serwetka, a na niej nieduży wazonik z orientalnym wzorkiem. Dziewczyna dbała, aby nigdy nie zabrakło w nim świeżych, polnych kwiatów i wody. W zimie, kiedy stokrotki i chabry były niedostępne, ich miejsce zajmowały bukiety zasuszonej jarzębiny lub kłosy żyta. Obok komódki kryjącej w sobie wszelkie skarby, jakie Lidia zgromadziła – a więc wizerunków dawno zmarłych rodziców, kilku rycin przedstawiających miasteczko przed kilkudziesięciu laty, kajetów i atramentu, stała kolejna, tym razem dębowa skrzynia. Była ona urządzeniem wielofunkcyjnym, gdyż jej wieko służyło jako podręczny stolik, a wnętrze – za szafę. Pomiędzy łóżkiem a szafeczkami leżał dywanik. Jedyne okno maleńkiego pokoiku wpuszczało o poranku promienie słoneczne oświetlające, równie archaiczny jak komoda, fotel wyściełany mocno już sfatygowanym atłasem i stolik na jednej nóżce, na którym stała lampka oliwna. Całe królestwo Lidii opłacane raz na miesiąc przez mieszkającą kilkaset kilometrów stąd ciotkę, powitało budzącą się dziewczynę. Jednak tego poranka, Lidia wstała smutna.

- Cóż – zwróciła się do zasuszonych kwiatów zdobiących komodę – trzeba będzie znów żyć jak dawniej.

Spojrzawszy przez okno uznała, że pora już odbyć poranną toaletę i wyjść po zakupy – do piekarza Roberta oczywiście. Mimo swych dziewiętnastu lat, Lidia była nad wiek dojrzała i odpowiedzialna. Postanowiła poświęcić niedzielę nie sobie, lecz innym ludziom. Poczuła nieprzepartą ochotę porozmawiania z kowalem Steve’em, ubogim proboszczem Janem z miejscowej parafii i paroma innymi osobami. Wiedziała, że od poniedziałku znów czeka ją ciężka praca i godziny spędzane nad książkami – nauka, nauka, sztuka dla sztuki.

Otrząsnęła się z ponurych myśli, jakie zaczęły ją nachodzić, zamknęła starannie drzwi i raźnym krokiem, z uśmiechem na ustach, pomaszerowała wzdłuż ulicy. Spotkała po drodze kilku znajomych i zamieniła z nimi parę zdawkowych słów. Mijając kuźnię zapytała Steve’a o samopoczucie i bez fałszywej skromności, lecz lekko zarumieniona przyjęła komplementy dotyczące jej wyglądu.

- Naprawdę bardzo wydoroślałaś – ciągnął sympatyczny kowal – jesteś już dorosłą, piękną kobietą. Tylko patrzeć jak kawalerowie zaczną zabiegać o twoje względy.

Lidia, widząc, że rozmowa zaczyna skręcać na niebezpieczny dla samotnej, młodej i niezbyt bogatej dziewczyny temat zamążpójścia szybko pożegnała Steve’a i ruszyła w dalszą drogę.

Zamierzała skrócić sobie drogę przez miasteczko przechodząc przez rynek, na którym, jak co niedzielę, miejscowi kupcy rozłożyli swe kramy i przekrzykując się nawzajem zachwalali swoje towary. Lidia przeciskając się przez tłum, co chwila przepraszając potrącanych przechodniów i dziękując nagabującym ją handlarzom, dotarła wreszcie pod ratusz. Będąc w środku tej kotłującej się ciżby ludzkiej doszła do wniosku, że pomysł z drogą na skróty przez rynek nie był najlepszym, na jaki mogła wpaść. W pewnym momencie podczas kolejnej próby ominięcia tego samego straganu z koralikami, obleganego przez kilkanaście mieszczanek, cisnących się jedna przez drugą i wyrzucających Lidię „na koniec kolejki”, zauważyła niezwykłe poruszenie pośród tłoczących się w niewielkiej odległości od niej ludzi. Prawie w tym samym momencie usłyszała okrzyk dobiegający z tłumu:

- Gdzie jedziesz … (tu ze względu na przyzwoitość pomijam użyte określenie), przecież … - wypowiedź wzburzonego mieszczanina przerwał hałas, a w chwilę później, w zasięgu wzroku Lidii stojącej pośród innych zaskoczonych kupujących pojawiła się kareta zaprzężona – o dziwo! - w sześć karych ogierów. Nawet najbogatsi i najbardziej ekscentryczni mieszkańcy regionu nie posiadali w swych zbiorach takiego wehikułu.

Lidia wraz z całą cisnącą się dookoła ciżbą nie mogła oderwać wzroku od powozu. Długo nic się nie działo. Karoca stała nieruchomo pośród opadających powoli płatków śniegu i tylko rumaki chwilami rżały, i miarowo stukały podkowami o pokryty warstwą śniegu bruk, domagając się dalszej jazdy. Żaden jednak nie zrobił ani pół kroku bez polecenia stangreta, który, od momentu gdy osadził prawie na zadach konie, nie wykonał żadnego gestu, nie odezwał się słowem i bardziej przypominał figurę woskową niż żywego człowieka. Stangret skulony na koźle cały odziany był w czarną pelerynę, a twarz skrywał w głębokim cieniu kaptura mocno nasuniętego na głowę. Sam pojazd również był smoliście czarny, lecz co dziwne ani jego boki ani koła nie nosiły śladów żadnego użytkowania ani też dłuższej podróży po przykrytych śniegiem drogach i bezdrożach regionu. Wyglądał jak świeżo odrestaurowany lub nowo zrobiony i jakimś dziwnym sposobem przeniesiony w pobliże miasta do obecnych czasów. Wijące się wśród szprych, rzeźbione w hebanie winorośle nie wyglądały jakby odbyły jakąś dłuższą podróż. Nawet w ich zagłębieniach nie było wszędzie teraz obecnych płatków śniegu. Samą karocę połyskującą w promieniach słońca niczym wypolerowana stal spowijała tajemnicza aura. Kiedy znudzony oczekiwaniem tłum zaczął powoli powracać do przerwanych zajęć rozległ się znajomy Lidii trzask. Dziewczyna, która już zdążyła odwrócić wzrok od pojazdu zaskoczona spojrzała ponownie ku niemu. Drzwi karety powoli się otworzyły i z wnętrza wysiadł… Mar!

Pod Lidią niemalże ugięły się kolana. Chociaż mało podobny do tego ze snu – był to najprawdziwszy Mar. Nieznajomy ubrany według mody sprzed kilkuset lat wzbudził sensację w miasteczku. Czarna peleryna okrywająca jego ramiona powiewała swobodnie na wietrze, a kapelusz z szerokim rondem osłaniał twarz cieniem. Choć zbliżało się południe nad miasteczkiem począł się gromadzić mrok. Cienie wydłużyły się, a oczy przybysza błyszczały tajemniczo i groźnie. Koloru ich nie sposób było rozpoznać. Niewątpliwie nie był to posłaniec dobrej wiadomości. Sięgające kolan buty z cholewami, oczywiście w ciemnym odcieniu, okrywały stopy nieznajomego. Jedwabne bądź atłasowe, sądząc z faktury materiału, nogawki spodni miał wpuszczone w buty. Pas wieńczyła srebrzysta, duża klamra w kształcie węża zjadającego swój ogon. Mocno umięśniony tors opinała kamizelka, spod której widać było tylko szerokie rękawy równie czarnej, co reszta garderoby, koszuli. Wokół karocy tłum gęstniał z każdą chwilą. Tabris stał pośród niego nieruchomo jak posąg, potężny, rozłożysty w ramionach niczym konary stuletniego dębu i mierzący w swej ziemskiej powłoce przeszło dwa metry wzrostu. Stał i obserwował. Mróz, który zaczął przybierać na sile zdawał się nie robić na nim żadnego wrażenia. Powoli podniósł okrytą czarną, skórzaną rękawicą dłoń, poprawił kapelusz i lekkim krokiem ruszył pomiędzy zgromadzonych, którzy ze strachem w oczach ustępowali mu drogi. Przedstawienie trwało już kilkanaście minut, gdy na rynek dotarł wreszcie miejscowy proboszcz, zawiadomiony przez jakiegoś podrostka o przybyciu niecodziennego gościa. Zobaczywszy jednak Tabrisa przeżegnał się szybko i krzyknął najgłośniej jak potrafił:

- Czymże zasłużyło sobie to miasteczko, że je nawiedzasz mroczny posłańcze nocy?

Na słowa staruszka tłum zareagował salwą śmiechu sądząc, że Jan w końcu postradał zmysły. Zawsze miał skłonność do wyolbrzymiania spraw i czynienia za nie odpowiedzialnymi siły nieczyste bądź nadprzyrodzone. Gdy jednak jawnie zarzucił przybyszowi „pozaziemskie” pochodzenie znaczna część mieszkańców uznała to za przesadę.

Tabris, który zdążył już poznać Jana, zrazu mu nie odpowiedział. Przypomniał sobie swoje wyprawy na Ziemię – lubił tu przebywać, tęsknił do niej i jej światła. Niestety sposobność do takich eskapady zdarzała się stosunkowo rzadko, więc Tabris wykorzystywał nadarzające się okazje by troszkę poingerować w życie śmiertelników.

Oderwawszy się od wspomnień podniósł dłoń by uciszyć gawiedź, a czego nie dokonał ten gest, dokończył wzbudzony przezeń mroźny wicher, który tak nagle ustał jak i się rozpoczął.

- Janie – niskim, prawie budzącym przerażenie w tchórzliwych sercach, głosem przemówił Tabris – postarzałeś się od naszego ostatniego spotkania. I jak widzę zostałeś sługą bożym – zaczął jawnie drwić – Czyżby aż tak przeraziła cię rekreacyjna przejażdżka, na którą zabrałem cię z górą osiemdziesiąt lat temu?

- Nie kpij demonie – starczo drżącym głosem zakrzyknął proboszcz – Mów, po co przybyłeś albo oddal się stąd natychmiast i nie deprawuj niewinnych dusz!

- Skończcie tę farsę panowie – mediacyjnym tonem zarządził mer miasteczka, który jak to zwykle bywało, zjawił się nieproszony i siląc się na dworność wydawał polecenia każdemu, kto tylko znalazł się w jego otoczeniu. – Chłód się wzmaga i do zmroku coraz bliżej. Pozwól szanowny gościu, że zaproszę cię w niskie progi mego domostwa.

- To nie jest farsa! – wykrzyknął zacietrzewiony już Jan. – Zło nawiedziło naszą krainę! – wieszczył bardziej skupiony na własnych słowach niż na obserwacji, jakie wrażenie one wywołały.

- Wystarczy! – władczo przerwał mu Tabris. - Nie przybyłem tu by dawać temat do plotek gawiedzi, ani tymbardziej by rozmawiać z tobą starcze – zwrócił się bezpośrednio do proboszcza. - Już znalazłem to, czego szukałem – rzekł do tłumu posyłając zagadkowy uśmiech w kierunku Lidii – i przyjechałem tylko to zabrać.

Postąpił kilka kroków do przodu nie pozostawiając przy tym żadnych śladów na śniegu. Zdawało się, że lewitował. Kilku gapiów, z rozszerzonymi strachem źrenicami, powstrzymywało okrzyk grozy, gdy postawny nieznajomy minął ich i ujął drobną dłoń jednej z młodych dziewczyn, stojących jak inni na placu. Lidia jak urzeczona wpatrywała się w potężną czarną postać.

- Chwileczkę – zaoponował mer – a co ze mną? – zadał pytanie mające być wstępem do dłuższej wypowiedzi.

- Zajmij się swoimi sprawami – rzekł krótko Tabris, po czym zwrócił się do tłumu – tak jak wy wszyscy!

W chwilę później zerwała się burza śnieżna, niosąca tak wielkie masy maleńkich gwiazdeczek lodu, że chociaż człowiek stał o krok od człowieka, nie widział nic poza wirującymi płatkami bieli i nie słyszał nic poza hukiem i wyciem północnego, mroźnego wichru. W tej to zawierusze Tabris zbliżył się do dziewczyny, swą peleryną osłonił ją przed szalejącym żywiołem i możliwie najdelikatniejszym tonem powiedział:

- Chodź Lidio. To nie jest dla ciebie najlepsza pogoda.

W tym momencie czar prysnął i Lidia ocknęła się. Zrozumiała, że nie śni, że wszystko, co się wokół rozgrywa to rzeczywiste wydarzenia. Mimo przerażającej perspektywy zostania branką demona, postanowiła rzucić wyzwanie losowi i na zawsze odmienić swoje życie.

- Zawsze czułam, że nie jestem stąd – zwróciła się poufale do demona – zabierz mnie tam, skąd pochodzę, bo moja misja tutaj dobiegła końca.

- Twoja misja dopiero się zacznie Lidio – rzekł obdarzając ją najbardziej czarującym uśmiechem, na jaki było go w tej chwili stać. Po czym otworzył drzwiczki karety i pomógł dziewczynie zająć wygodne miejsce na wyściełanych delikatnym materiałem siedzeniach. W sekundę później sam siedział obok zamykając starannie na zasuwę wyjście pojazdu.

- Znasz moje imię – zauważyła Lidia zaczynając nieśmiało rozmowę – ja do tej pory nazywałam cię Marem, ale jak przypuszczam niesłusznie. Jeżeli to nie będzie problemem – podjęła po chwili – zdradź mi proszę swoje prawdziwe imię.

- Jestem Tabris – odpowiedział zwięźle. – A teraz jedźmy! – krzyknął do stangreta kierując w jego stronę dłoń z wyprostowanymi dwoma palcami, wskazującym oraz środkowym, i kreśląc w powietrzu zupełnie nieznany Lidii symbol. Przypominający posąg woźnica nagle ożył i zaciął batem konie, wprawiając powóz w ruch.

_________________
/Nie ciesz się zanadto z tego, że dużo przeczytałeś i jeżeli nawet dużo zrozumiałeś, to cieszyć się powinieneś z tego, co byłeś zdolny zachować w pamięci./


22 lip 2008 7:15:31
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 4 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do: