Teraz jest 28 mar 2024 11:41:28




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Ostanie rozdanie 
Autor Wiadomość
Użytkownik

Dołączył(a): 18 sie 2009 15:09:47
Posty: 31
Lokalizacja: Wlkp
Post Ostanie rozdanie
„ Ostatnie rozdanie”
- 1 –

Nadszedł jesienny późny wieczór. Czwartek, piętnastego listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku. Zapowiadał się chłodny i zamglony koniec dnia.
Ciemne chmury sunęły po niebie. Lampy rzucały niespokojne nikłe cienie na otoczenie. Wzmógł się wiatr. Drzewa ociekały wilgocią i gięły się, uderzane pędem powietrza, oddzielając budynek Dyrekcji Poczty w Poznaniu od okolicy.
Opadłe, pożółkłe liście, rozkładały się na ziemi i połyskiwały wilgocią. W pewnej chwili rozległ się łoskot kół przejeżdżającego tramwaju.
Nieliczni zmarznięci przechodnie ze wzrokiem utkwionym w chodnik, mijali się w drodze do domu, nie zwracając na siebie uwagi. Przy takiej pogodzie nikt bez wyraźnej potrzeby nie wychodził z domu. Nic więc dziwnego, że na ulicy Wały Zygmunta Augusta, na jej najruchliwszym odcinku, tym pomiędzy Wjazdową, Skarbową i Składową, było prawie pusto.
Kurier z napisem „Poczta” wjechał na podwórze Urzędu. Po jakimś czasie ciężarówka wyjechała w kierunku dworca.
Kwadrans po godzinie dziewiątej niskiego wzrostu mężczyzna szedł chodnikiem od strony ulicy Wjazdowej. Gość był w granatowym płaszczu, w szkłach, w czarnym meloniku i z laską. Zatrzymał się na schodach, tuż przed wejściem do urzędu, westchnął głęboko, zatrząsł się z zimna, postawił kołnierz płaszcza i uważnie zlustrował front gmachu Dyrekcji Poczty. Obok przemknął samochód As 1928.
Facet szedł wolno i ostrożnie, minął kałużę, jaka zbierała się tuż przy wjeździe na zaplecze poczty. Otarł dłonią twarz; poczuł pod palcami ostry zarost.
„Co ty tu robisz Herbercie?” - zapytał sam siebie. – „Nie powinieneś tu być”.
Zwolnił u zbiegu Skarbowej z Składową. Z kieszeni płaszcza wyciągnął paczkę papierosów „Egipskie” i zapałki. Pochylił się, żeby osłonić płomyk przed wiatrem. Zapalił. Swoim zwyczajem skręcił w lewo, przeciął ulicę i skierował się w kierunku budynku w którym mieścił się urząd skarbowy. W pewnej chwili zrezygnował z dalszej wędrówki, zawrócił i ruszył z powrotem. Przyśpieszył kroku.
„Co ty na to, Herbercie? Jak prawie zawsze zawiódł. Znów nie przyszedł ten pajac z Chwaliszewa. Tak się kończy rozdawanie wódy pijakom. A to, franca jedna. Męska wywłoka!”– przeklinał w myślach.
W geście bezradnej wściekłości trzasnął dłońmi po udach i oparł się na kiju.
„A może by tak z gościówą wejść w układ? Kobieta –listonosz, hydraulik, elektryk, malarz, kierowca? A dlaczego nie?” – rozmyślał tajniak. – „To jest myśl.”- mruknął.
Uderzył kijem w kamień na chodniku, który potoczył się po trotuarze i alejce i gdzieś zniknął.
Facet splunął na ulicę.
Spojrzał w oświetlone okna w starej kamienicy naprzeciw poczty. W głębi jednego z mieszkań było słychać jak ktoś grał na pianinie utwór Beethovena "Dla Elizy". Zapisał to w notesie, który tkwił w kieszeni płaszcza.
Nieopodal, przed oknami sklepu kolonialnego spacerowała kobieta z psem Beagle. Szła pod parasolem.
Odwrócił się do niej plecami i przez chwilę śledził wzrokiem podrygującą latarkę w ciemnościach. Po drugiej stronie jezdni, mężczyzna pchał zapełniony dwukołowy wózek transportowy mleczarza. Na nierównościach nawierzchni słychać było zgrzyt drewnianych kół transportera, dźwięk szkła i baniek.
„Dlaczego nikt nie raportuje, skąd ci, na piętrze mieli pieniądze na pianino?” – myślał Herbert.
Inwigilator w świetle witryny banku delektując się dymem papierosa otworzył notes i zaczął analizować jakiś długi wpis. Napisał coś. Po jakimś czasie wyjął z kieszeni płaszcza niewielką zapisaną kartkę, podarł i rzucił strzępy na wiatr.
Znalazł to, czego szukał, w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wydobył z niej piersiówkę „Łącką Śliwowicę”. Nie mógł się oprzeć, po chwili przechylił szkło i wlał w siebie nieco ponad łyk. Po czym poszedł.
Nastała cisza przerywana jedynie odgłosem miarowo spadających kropli wody. Padał drobny, dokuczliwy deszcz. Ostre drobiny wilgoci, gnane wiatrem, uderzały w twarz. Głos miasta cichł.
Opad przybrał na sile. Dwa kwadranse po dziewiątej młoda kobieta w ciemnej jesionce z podniesionym kołnierzem, szybkimi krokami szła w kierunku domu. Spieszyła się dzisiaj, miała dużo do zrobienia w domu. Po pracy postanowiła zmienić szlak i iść inną drogą.
Właśnie minęła samotny narożny dom na Składowej, wyskoczyła spod osłony drzew i myknęła obok budynku zaplecza poczty. Za łagodnym łukiem ulicy zwolniła nieco, ale szła szybkim krokiem. Mieszkała niedaleko, na Krętej Jak prawie każda kobieta wracająca z pracy, w jednej ręce miała torebkę, w drugiej koszyk wiklinowy wyładowany zakupami. I nagle - co za pech! Nagły poryw wiatru zerwał jej beret.
Zatrzymała się przy jakiejś bramie wejściowej, postawiła koszyk z zakupami, położyła na nim torebkę i mając obie ręce wolne zajęła się poszukiwaniem nakrycia głowy, które zawirowało na jakiś czas w powietrzu i upadło przy krawężniku obok kałuży.
Kiedy podnosiła beret, przy krawężniku, prawie tuż przed samym wejściem do poczty, zatrzymał się motor z przyczepką. Kierowca uciszył warkot silnika i czekał, nie zsiadł z motoru.
Nagle w jednym z pomieszczeń urzędu pocztowego okno otworzyło się dość gwałtownie i ubrana na czarno postać pojawiła się nagle w iluminatorze placówki. Bez zbytniego pospiechu cień usiadł na parapecie okna i zwinnie wyskakując na kilkumetrowy pas zieleni, przebiegł do zaparkowanego w pobliżu motocykla, wrzucił wypchany worek pocztowy do przyczepki. Chwilę później napastnicy odjechali.
W domu naprzeciwko poczty, na pierwszym piętrze jedno z okien tarasowych było półotwarte. Sączące się z niego światło nie zwróciły niczyjej uwagi.
Chwilę trwało, zanim zorientowała się, czego była świadkiem.
Po jakimś czasie dał się słyszeć odgłos nadjeżdżającego jednośladu. Kierujący motorem wolnym, jakby leniwym pędem maszyny, podjechał do krawężnika i zatrzymał pojazd w pobliżu kobiety. Drugiego napastnika nie było.
„Tak sobie pomyślałem, że może coś widziałaś albo słyszałaś?” – zapytał kierowca.
Oniemiała Nie widziała twarzy kierującego. Zatrzymał motor w cieniu rozłożystego dębu. Serce łomotało jej tak mocno w piersi, aż musiała przełknąć ślinę.
Z zamyślenia wyrwała się szybko i odeszła dwa kroki. Potrząsnęła głową jakby chciała wyrzucić to wszystko ze swego umysłu i stanowczym krokiem ruszyła dalej, odwróciła się i w tym momencie padł strzał.
Huk, krew, krzyk.
Po chwili napastnik oddał drugi strzał. Ranna kobieta upadła.

- 2 -

Listopadowy dzień wstał w Poznaniu wietrzny, mglisty i szary. Nie padało. W pobliżu dało się usłyszeć jak pod urząd podjechał samochód Ralf-Stetysz . Słychać trzask zamykanych drzwi, głęboki oddech i zbliżających się kroków. Ktoś wbiegł po kamiennych schodach wiodących ku drzwiom. Po czym nastała cisza.
Po jakimś czasie od strony ulicy Wjazdowej dobiegł stukot kopyt końskich, zgrzyt i chrobot kół dorożki, trzęsąca się na nierównościach nawierzchni, powózka zajechała pod okazały gmach Dyrekcji Poczty.
Na szerokiej ulicy, która skręcała łagodnym łukiem w lewo, w kierunku południowo-wschodnim ustawiły się samochody i motocykle pocztowe z przyczepą, oczekując na odprawę. Pojazd za pojazdem.
- Jesteśmy na miejscu, panie radco - mruknął zadowolony dorożkarz.
Wilgoć nasiąkła mgłą, lepiła się do bezbarwnej czapki z daszkiem i szarej katany fiakra. Pasażer położył na koźle obok dryndziarza złotówkę, rzucił mu z boku zirytowane spojrzenie, zawiązał szalik na węzeł, dopiął płaszcz, poprawił na głowie kapelusz i szybko ruszył w kierunku drzwi. Wychodząc spod budy dryndy kątem oka zauważył światło w oknach sortowni i sali odpraw urzędu.
Zbliżając się do starych murów otoczonych przez drzewa odczuwał w tej budowli znamiona świetności – ściany z masywnych kamiennych bloków i granitowe schody, a nawet te detale jak płaskorzeźby i kobiecą personifikację poczty.
Nieopodal, jakiś stary człowiek grabił liście z trawnika, które połyskiwały wilgocią. Mruknął słowa powitania. Podniósł wzrok dopiero wtedy, gdy tamten zdążył się już przyjrzeć jego powolnym ruchom. Wierzchem dłoni wytarł nos. Ubranie robocze wisiało nieszczególnie na jego mizernej wychudzonej sylwetce. Nie golił się zbyt często. Ogorzałą od wiatru i słońca twarz pokrywały zmarszczki.
„Ludzie mówią, że to Niemiec, ale dobry fachowiec” – pomyślał i szybko poszedł dalej. Chyba nie przeszkadzało mu, że liście są nasączone wodą, posklejane i niewygodnie je grabić. Systematycznie zbierał grabiami liście, próbując robić z nich małe kopczyki.
Wiatr zacinał w twarz. Od strony Wjazdowej, zadzwonił tramwaj.
- Uszanowanie, panu kierownikowi! – dość energicznie machnął czapką stojący przed drzwiami dozorca. W drugim ręku trzymał miotłę z witek wierzbowych.
Był to wysoki, szczupły i siwy mężczyzna. Miał na sobie robocze spodnie, koszulę flanelową w kratkę, granatową ocieplaną kurtkę i czapkę. Facet był ogolony, na nogach miał wysokie buty. Przyjrzał się przybyłemu nieufnie.
- Witajcie panie Michale. – Przybyły zdjął rękawiczkę i wyciągnął rękę i podał cieciowi dłoń. –
- Zdrowie dopisuje, panie Golak? – spytał naczelnik urzędu pocztowo – telegraficznego Poznań 9.
Teofil Golak uśmiechnął się, chciał coś powiedzieć, ale w tej chwili przed budynkiem zatrzymał się jakiś samochód osobowy CWS T-1 Torpedo . Westchnął i z rezygnacją, wzniósł oczy do nieba i machnął ręką.
Gdy kierownik wchodził do środka, drzwi otworzył mu umundurowany pracownik poczty. Strażnik. Mężczyzna miał kwadratową nalaną twarz, był niski, korpulentny z kluczami w ręku.
- Aaa, pan kierownik Tadeusz Rust. Dzień dobry! Dawno pana nie widziałem. Dostał się pan tu na nogach?
Zanim mundurowy zdążył zadać kolejne pytanie, Rust wykonał zdecydowany ruch ręką wyrażający sprzeciw.
Tadeusz Rust był od czterech lat naczelnikiem rzędu pocztowo – telegraficznego Poznań 9. Dla niego ten piątek kolejny dzień listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku zaczął się normalnie, jak każdy ranek.
W pewnym momencie Idąc korytarzem usłyszał dźwięk mocno otwieranych drzwi, a następnie donośne wołanie:
- Tadeusz! Ta-de-usz!
Odwrócił się i ponad sylwetkami strażników wyłowił wzrokiem nie wysoką sylwetkę mężczyzny idącego szybkim krokiem od strony schodów prowadzących na wyższe kondygnacje w urzędzie.
Tadeusz podszedł do swojego kolegi, Jana Jokiela, który nie tak dawno awansował na zastępcę dyrektora w urzędzie Dyrekcji Poczty. Był to mężczyzna o szczupłej twarzy i siwym wąsie typu szczoteczka.
Jan miał na sobie dopasowany, wełniany płaszcz – dyplomatkę, popielaty garnitur w stonowanym kolorze i dwurzędową marynarką.
— Cóż za spotkanie! Jak się masz, Tadeusz! Nie masz pojęcia jak się cieszę, że cię widzę. Dobrze wyglądasz.
Rust serdecznie. uścisnął dłoń przyjaciela Zauważył, że Jokiel przytył i trochę wyłysiał. „Lata lecą.” - pomyślał, dotykając odruchowo własnej, już szpakowatej czupryny.
Zastępca dyrektora pochodził z biednej rodziny. Rodzice i ich jedyny syn Jan mieszkali na ulicy Wielkiej. Jego ojciec pracował fizycznie w porcie rzecznym, a jego mama była pracownikiem gospodarczym w magistracie, nigdy nawet przez myśl im nie przeszło, że ich jedynak skończy studia i nie widzieli kariery przed Janem.
—Jak rodzinka? Wszyscy zdrowi? - pytał Rust.
— Zdrowie nam dopisuje. Rodzice jak rodzice. Mama ma się dość dobrze, dziękuję. Ojciec walczy z chorobą kręgosłupa. Bytują tam gdzie zawsze. Ja mieszkam z rodziną na Sokoła. na Winiarach. Żona nie pracuje zawodowo. Syn Piotr już przeszedł do drugiej gimnazjalnej w szkole imienia Marii Magdaleny. Dobrze się uczy. Ma smykałkę do techniki. Pewnie pójdzie na inżyniera.
— A starsza, Hanna?
- Jest w ostatniej klasie w Dąbrówce Uparła się, że zostanie lekarzem.
- Dobry zawód.
Jokiel pokiwał głową.
- Może i masz rację, ale studia ciężkie. Ale mów co u ciebie? Widzę, że sobie radzisz. Ożeniłeś się?
- Dziękuję. Nie. – Rust machnął ręką.
Tadeusz zapatrzył się na krople wilgoci rozbijające się o szyby.
— I co udaje się to tobie?
—Jak dotąd nie narzekam. Ja nie jestem stworzony do małżeństwa. Lubię swobodę. Nie nadaję się do takiej ciągłej kontroli: „gdzie idziesz”, a „z kim idziesz”? Można zwariować. Nie dla mnie ta zabawa.
W tym momencie korytarzem przechodziła ładna brunetka, asystentka dyrektora naczelnego. Nosiła pod żakietem bluzkę zapiętą pod samą szyję, na ostatni guzik. Ich spojrzenia się spotkały. Tadeusz posłał jej uśmiech. Odwzajemniła tym samym.
Rust odwrócił głowę. Zobaczył na moment znajome spojrzenie niebieskich oczu, ale widok natychmiast przesłoniła mu szczupła kobieta o gęstych ciemnych przystrzyżonych włosach chłopczycy
Sztywny kołnierzyk koszuli wrzynał mu się w szyję. Poluzował krawat i odpiął dwa guziki. Zatrzymali się w pobliżu okna, które wychodziło na wewnętrzne podwórze zadaszone oknami. Centralną część zaplecza dyrekcji poczty zajmował nieduży plac manewrowy, wyłożony asfaltem; dwa duże zadaszone magazyny, dom gospodarczy i garaże.
W sali odpraw pracownicy kończyli załadunek korespondencji i małych pakietów do worków pocztowych. Osobno ułożono pękate rozmaite paczki. Ciągle podjeżdżały i odjeżdżały pojazdy pocztowe załadowane dużymi przesyłkami i worami.
Dwóch pracowników przyrządzało sobie naprędce śniadanie. Zadowolili się grubymi kromkami ciemnego chleba ozdobionego smalcem, cienkimi plasterkami wędliny. Jeden z nich przytargał metalowy dzbanek z czarną kawą, którą potem pili w małych kubkach.
Jokiel patrzył chwilę potem odwrócił się i wzruszał ramionami.
- Cóż, zgaduję, że pójdziemy dzisiaj na filiżankę kawy?
- Masz rację, spotkamy się popołudniu. Muszę już pędzić.
- Pewnie już słyszałeś?
- To znaczy?
- Dzisiaj otwieramy urząd przewozu poczty Poznań 2 po remoncie na ulicy Głogowskiej i urząd pocztowo-telegraficzny Poznań 1 na ulicy Pocztowej. Chłopie, to koniec twoich zmartwień. Wszystko wraca do normalności, panie naczelniku. Co ty na to?
Rust roześmiał się odwrócił się i poszedł.
Po jakimś czasie Tadeusz szybko przeszedł korytarzem, pchnął drzwi oddzielające administrację dyrekcji poczty od urzędu pocztowo-telegraficznego czmychnął w pobliżu przeszklonych pomieszczeń wartownika i pracownika kontroli i wszedł do swojego pokoju, w ciszy zdjął czarny płaszcz z ramion i powiesił go na wieszaku, zawiesił melonik, wyszedł na zewnątrz, minął korytarz i wbiegł po kilku stopniach i znalazł się w sali odpraw urzędu.
- Gotowi? - zapytał kontroler, przechodząc obok pomieszczeniu ekspedycji.
- Tak jest! - odpowiedzieli pocztowcy stojący w drzwiach.
Rust nakazał otworzyć drzwi kasy pancernej za kwadrans ósma. Trzech pracowników urzędu pocztowo-telegraficznego i zeszło po schodkach do podziemi. Obsada otwierająca drzwi każdego ranka była inna i losowo wybierana pośród pracowników poczty.
Zgrzyt zamka w drzwiach, pisk otwieranych drzwi z krat i odgłosy kroków na schodach odbijały się od grubych ścian.
Codziennie około za trzy kwadranse dziesiątej wieczorem a więc po zamknięciu kasy, główny kasjer, wraz z dwoma pracownikami, umieszczali w sejfie gotówkę, arkusze znaczków pocztowych i dokumenty kasowe. Kasę pancerną otwierano i zamykano zawsze z takim samym ceremoniałem.
Jaskrawe światło męczyło oczy kiedy jeden z mężczyzn włączył pstryczek.
Po otwarciu grubej metalowej kraty, jedna z towarzyszących osób włożyła klucz w zamek sejfu. Gdy klucz były już w środku, można było przygotować do odblokowania zasuwy poprzez obrócenie koła na drzwiach o pełen obrót w prawo. Później kasjerka podeszła do pancernej szafy. Kasa była dodatkowo zamknięta na tarczowy zamek szyfrowy. Za pomocą ruchomej tarczy wprowadziła szereg siedmiu cyfr. Po dokładnym wykonaniu tej procedury obsada otwierająca sejf mogła usłyszeć delikatny odgłos puszczającego mechanizmu.
Mężczyzna podszedł do szafy pancernej i chwycił metalową kasetę i wyciągnął ją na zewnątrz. W następnej kolejności wyjął dokumentację kasową. Przypatrująca się tym czynnościom kasjerka nagle zbladła. Chciała krzyknąć, ale zdołała jedynie wybełkotać drżącym ze zdenerwowania głosem:
- Okradziono nas. …Pusta półka... Gdzie jest gotówka?
Wszyscy spojrzeli w głąb kasy. Rzeczywiście, półka, na której przechowywano gotówkę była zupełnie pusta. A przecież jeszcze wczoraj, gdy wieczorem zamykano sejf, leżała tutaj jak zwykle przygotowana gotówka do wszystkich urzędów pocztowo-telegraficznych na terenie miasta Poznania i podmiejskich miejscowości. Pół miliona złotych w banknotach, opakowanych w paczkach po pięćdziesiąt sztuk.
- Okradziono nas, powiedziała odwracając się i wbiegła po schodach na wysoki parter by zawiadomić naczelnika urzędu pocztowego.
Kilka minut później Rust wraz z kontrolerem pojawili się w pomieszczeniu piwnicznym. Kierownik zdziwionymi i przerażonymi oczami oglądał puste miejsce. Nie dowierzając, podszedł do półki i przeciągnął po niej ręką. Palce natrafiły na papierek leżący nieco w głębi, tak że nie było go widać. W ręku trzymał banknot dziesięciozłotowy. Wszystko, co pozostało z pół miliona złotych.
- Proszę, niech państwo pozostaną na swoich miejscach. Idę zawiadomić dyrektora i policję.
Naczelnik wbiegł na schody, pokonując po dwa stopnie na raz. jeszcze na schodach słychać było pokasływanie, przekleństwa i pokrzykiwanie.


* * *

Dochodziła godzina ósma. Biuro, w którym pracował naczelnik Antoni Weselik w stopniu zastępcy komendanta okręgowego w komendzie miejskiej policji był dobrze oświetlonym, dużym prostokątnym lokum, w którym stało stosunkowo nieduże wygodne narożne biurko z przylegającym stołem konferencyjnym złożonym z dwóch elementów. Na biurku stała lampa. Podłoga wyłożona była parkietem w rdzawym odcieniu. Rozległo się, pukanie do drzwi.
- Zapraszam - odpowiedział gospodarz.
- Dzień dobry - powiedziała młoda kobieta w wieku około dwudziestu pięciu lat, wchodząc do środka. Miała ładne rysy twarzy i duże czarne błyszczące oczy. Jej długie włosy lekko i łagodnie opadały na ramiona. Była ubrana w granatowy kostium.
- Panie naczelniku, komisarz Michał Magas do pana.
— Niech chwileczkę zaczeka.
— Dobrze.
Sekretarka wyszła.
Antoni Weselik szef wydziału kryminalnego komendy miejskiej w Poznaniu podniósł głowę znad dokumentów, którą przez ten cały czas trzymał opuszczoną i wspartą na lewej ręce opartej łokciem na blacie biurka. Poprawił okulary, które zsunęły mu się na skraj nosa.
W skupieniu słuchał właśnie relacji zastępcy komisarza Zdzisława Wąsika, który meldował naczelnikowi wydziału, jak przebiegała nocna służba. Obecny był komisarz Marian Sztaba. Drugi oficer otrzymał polecenia, które sprawy trzeba kontynuować, oraz te, które trzeba monitorować.
- Dziękuję. Ostateczne decyzje zapadną na odprawie u komendanta okręgowego Jacka Glanda.
Kiedy obaj funkcjonariusze dyżurni wyszli z pomieszczenia ruszył ku drzwiom, otworzył je i skinął na oczekującego policjanta. Potem cofnął się.
- Panie komisarzu Magas jest pan mile widziany – Weselik skłonił się, posłał gościowy serdeczny uśmiech wykonał zapraszający gest do wnętrza i spojrzał na mężczyznę, który wszedł do pokoju.
Przybyły był w beżowym garniturze w kratkę, brązowej kamizelce, niebieskiej koszuli. Mężczyzna miał kilkudniowy i lekki ciemnym zarost. Weselik zdziwił się na widok Michała Magasa.
- Co ty tu robisz? - spytał. - Miałeś odpoczywać po podróży.
Krótkie powitanie i uścisk ręki.
Gospodarz wskazał gościowi miejsce w klubowym fotelu przy małym stoliczku.
- Kawa dla panów. Jest tez coś z „Cafe Beely”.
- Dziękuję - odparł Weselik.
Sekretarka postawiła filiżanki z mocną i czarną kawą, talerz z pączkami i dwa spodki deserowe, poczym wycofała się.
Zapachniało kawą i świeżym pieczywem.
Odchylił się na fotelu do tyłu i splótł dłonie na karku
W sekretariacie zadzwonił telefon.
Sekretarka odebrała połączenie. Po chwili przełączyła rozmowę do gabinetu naczelnika.
- Weselik, słucham?
Podniósł słuchawkę i usłyszał chrapliwy głos z drugiej strony. Zastygł w bezruchu. Słuchał. Błądził oczami po pomieszczeniu, zanim napotkał spojrzenie Magasa. Utkwił w nim wzrok. Rozmowa pochłonęła go całkowicie.
- O, cholera. Tego się nie spodziewałem. Panie komendancie za godzinę na poczcie będzie komisarz Michał Magas. Teraz wysyłam na miejsce zdarzenia. komisarza Stanisława Szrobera i jego ekipę techników.
Naczelnik odłożył słuchawkę.
Antoni Weselik był niskiego wzrostu szczupłym mężczyzna, który mógł mieć około pięćdziesięciu pięć lat. Twarz miał pociągłą i śniadą. Był brunetem włosy krótko ostrzyżone. Miał wąsa typu „Szewron”. Ubrany był w mundur. Odzież cywilna: wisiała w szafie.
- No cóż? Może weźmiesz tą sprawę? Prosta sprawa. Taka specjalnie dla ciebie. Prawdopodobnie wczoraj wieczorem, ktoś napadł na placówkę Poczty Polskiej na ulicy Wały Zygmunta Augusta. Siedzę za biurkiem i studiuję materiały w innej sprawie – odsunął na bok akta w szarej okładce i spodek z pustą filiżanką po kawie. - Chcę, żebyś odpoczął po sprawie Cygara.
- Bardzo dziękuję za zainteresowanie moją osobą - Magas przesunął dłonią po twarzy.
Mężczyzna powoli, starannie schował swój notes, wsunął go do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Komisarz Michał Magas po trzech latach służby w komendzie powiatowej w Międzychodzie wracał do swego miasta. Zostawił za sobą jeziora pojezierza i wspomnienia. Lubił wracać do Poznania i do swojej roboty. Prawdą jest, że niejednokrotnie przeklinał tę służbę, kiedy go w nocy budziło dzwonienie telefonu, ale już teraz nie umiałby chyba żyć bez tej pracy. Rozwiązywanie zagadek kryminalnych było niebezpieczne, pasjonujące i weszło mu w krew.
Magas miał około trzydziestu pięciu. Z wykształcenia był prawnikiem. Przed dwoma laty przyszedł na świat jego syn. Umówił się z Urszulą, matką dziecka, że wcielają w życie partnerski związek. Nie wyszło.
„Ula poznała nowego uroczego faceta, pasują do siebie jak dwie połówki jabłka. Ona panna z dzieckiem, on rozwodnik. Ich sprawa.” – pomyślał.
Ważne że on ojciec ma dobry kontakt z synem Marcinem.
Rodzice Michała nie pogodzili się i nie zaakceptowali wyboru dorosłego syna, bo wydawało im się, że on jest ciągle małym dzieckiem Jednak nie wszystko wyszło tak, jak sobie zaplanowaliśmy – powtarzał wielokrotnie. Z matką syna, nie rozmawiał od przeszło pięciu lat.
- Odpoczynku nam nigdy nie brak – uśmiechnął się Magas. – Znasz tą sprawę?
- Niezupełnie. Jest coś jeszcze. - Antoni pociągnął spory łyk kawy, poprawił się w fotelu i wyjął papierośnicę.
- Ciekawe?
- W późnych godzinach wieczornych na ulicy Zygmunta Augusta, w pobliżu urzędu pocztowego, lekarz pogotowia udzielił pomocy medycznej jakiejś kobiecie Obecnie poszkodowana przebywa na leczeniu w szpitalu Diakonysek na Alei Przybyszewskiego. Może te dwie sprawy mają związek?
- Kim jest poszkodowana?
- Ustalamy.
- Kiedy dostałeś informację o tym zdarzeniu?
- Oficer dyżurny meldował.
- Kto znalazł kobietę?
- Nie wiem. Być może znalazł ją przechodzień, który od razu powiadomił odpowiednie służby.
- Co wiemy o kobiecie?
- Być może była uczestnikiem napadu na pocztę, chciała zwiać z forsą, albo wszystko było ukartowane.
- Mogła być świadkiem tego zdarzenia?
- Też tak myślę.
- Kogo dostanę do współpracy?
- Zastępcę komisarza Edwarda Dłubasa, przodownika Henryka Pura, będzie też do twojej dyspozycji dzielnicowy z szóstego komisariatu. Możesz liczyć na Szrobera i doktora Gwinta.
Magas zgrzytnął zębami.
Weselik milczał przez chwilę.
–Posłuchaj. Chciałbym poprosić cię o wyrozumiałość - zawiesił na chwilę głos. - Jest coś, o czym muszę z tobą porozmawiać. Zdaję sobie sprawę, że w przeszłości nie raz dochodziło między tobą, a Dłubasem do sytuacji konfliktowych i jestem pewien, że propozycja waszej współpracy w jednym zespole stanowi dla ciebie zaskoczenie, ale potrzebna mi twoja pomoc. Pokaż mu jak się pracuje, jak być dobrym fachowcem. Bądź ponad to! A reszta…- zawiesił głos i lekceważąco machnął ręką.
Magas kiwnął głową. Atmosfera w pomieszczeniu stawała się coraz bardziej gorąca.
- Brakuje mi ludzi.
Naczelnik popatrzył na Michała.
- Wiem, co sobie myślisz, Magas, ale takie rzeczy się liczą. Potrafisz tamto zapomnieć?
- Zapomnieć? Nie. Wybaczyć, bo to, co zrobił, było świństwem. Wiemy o tym obaj. Ale jeśli obieca, że więcej mnie nie zawiedzie, postaram się mu zaufać.
Antoni przez chwilę zastanawiał się nad pytaniem i ostrożnie dobierał słowa:
– Kiedyś dobrze znałem ojca Dłubasa. Karola. Bardzo dobrze. Rozumiesz? To był ten sam fyrtel. Po prostu swoje, bliskie miejsca. Plac Stawny i okolice. Ale wtedy byliśmy młodzi i otwarci, rozumiesz, bezpośredni, spontaniczni… Wiedzieliśmy o sobie wszystko, jak to u młodych. Ale to było wiele lat temu.
– Znajomość się urwała?
– Od dawna nie mieliśmy ze sobą kontaktu.
– Dlaczego?
Weselik otworzył okno. Spodziewał się tego pytania, ale nie był w stanie się z nim zmierzyć.
- Jest coś jeszcze. Dzisiaj rano mężczyzna, spacerujący z psem, w pobliżu cmentarza Świętego Marcina na ulicy Towarowej znalazł ciało mężczyzny. Wstępne dochodzenie w tej sprawie prowadzi szósty komisariat.
Ponieważ te wszystkie zdarzenia zaistniały w okolicy urzędu pocztowo-telegraficznego, sprawdź, czy nasz nieboszczyk jest związany z napadem na ten urząd, czy też może jest ofiarą jakiś porachunków. Być może zgon nastąpił z przyczyn naturalnych?
Magas przekrzywił głowę.
– Trudno zajmować się dwoma sprawami równocześnie.
– Ta kobieta ma status poszkodowanej.
- Może…
- Nie wiesz, jak to się stało, czy odniosła obrażenia w wyniku tego napadu, czy były inne okoliczności.
- Ustalamy.
Magas skinął głową.
– Wstępnie uporządkujmy to wszystko.
- Słucham.
- Najpierw nieznani sprawcy napadli na urząd pocztowo-telegraficzny.
- Też tak myślę. A motyw?
- Czynnik ekonomiczny.
- Kim mogli być sprawcy?
- To musimy ustalić.
Weselik pokiwał głową. Jego twarz, miała nieprzenikniony, nieobecny wyraz..
- Nie można wykluczyć, iż sprawcą napadu mógł być pracownik Poczty – powiedział nagle Michał. - Nie jestem zresztą pewien, czy to był mężczyzna.
- To śmiałe twierdzenie. Chirurgiczna precyzja.
Magas wysypał resztki tytoniu do popielniczki, wyciągnął z kieszeni marynarki woreczek z tytoniem i zapalił fajkę. Michał spojrzał na zegarek.
- Zrobiło się późno, a jeszcze mam parę spraw do załatwienia w biurze i na mieście. Jeśli więc nie masz nic przeciwko temu...
- Nie będę ciebie dłużej zatrzymywał. Czekam na wiadomości.
W pokoju, w którym miał urzędować natknął się na komisarza Dłubasa.
- Cześć - przywitał go Dłubas.
Wymienili uścisk ręki.
- Witaj Eda!
- Kopę lat. Fantastycznie wyglądasz. Brakowało nam tu ciebie.
- Rozumiem. Tęskniłeś?
Michał się nie spieszył. Odwrócił się powoli. i spojrzał uważnie. Jego oczy straciły blask. Wiedział, że ma czas.
- Masz jakiś pomysł na to, by stworzyć od nowa coś, co będzie choć trochę lepsze niż kiedyś – mówił dalej Michał i usiadł za biurkiem. - Eda pozwól sobie zaufać.
Dłubas milczał
- Jest coś ciekawego? — spytał po jakimś czasie Magas.
- Dyrekcja Poczty zgłosiła zaginięcie pracownicy. Sprawa dotyczy pani Janiny Adalbert. Dzisiaj nie dotarła do urzędu.
- Kto przekazał wiadomość?
- W imieniu dyrektora, naczelnik wydziału personalnego. Jeśli chcesz, żebym sam się tym zajął, nie ma sprawy.
- Teraz nie. Pojedziesz na Towarową. Dzisiaj rano w okolicy cmentarza znaleziono zwłoki mężczyzny. Na miejsce jedzie już ekipa Szrobera. Wyniuchaj w czym rzecz
- Kiedy załatwimy szpital?
- Może jutro.
Uzgodnili, że za dwie godziny spotkają się przed komendą. Później pojadą do Dyrekcji Poczty. Magas wyszedł. W pewnym momencie zatrzymał się na korytarzu i zaczął zastanawiać się, czy przypadkiem nie zmienić wcześniejszej decyzji. Wzdrygnął się, kiedy zobaczył sekretarkę Weselika.
– Nowe zgłoszenie w sprawie tej kobiety na Zygmunta Augusta – powiedziała, podając mu dokumenty.
Przejrzał je pobieżnie, wrócił do pokoju w którym pracował, położył na biurku i poszedł.
Michał znalazłszy się na ulicy, przestał się śpieszyć. Szedł wolno, nie patrząc na mijających go ludzi. Podniósł kołnierz, ręce wsunął głęboko w kieszenie płaszcza. Czuł, że zaangażował się w sprawę. Na ulicach: Marcinkowskiego i Nowej panował poranny harmider. Wysoki szczupły mężczyzna przebiegł jezdnię przed jadącym tramwajem, poczym wszedł na Stary Rynek. Mokry bruk był niebezpieczny. Poślizgnął się na nierównej nawierzchni, ale szybko opanował nagła utratę równowagi i niechybny upadek.
Michał postanowił wejść na pierwsze piętro do kawiarni Pfitznera na Starym Rynku. Nie było tłoczno. Zajął miejsce przy małym stoliku pod oknem.
Uśmiechnął się do sympatycznej kelnerki, która podała mu kartę.
- Polecam panu filiżankę kawy Mokka i wspaniały sernik - powiedziała uprzejmie.
Skinął głową na znak zgody.
Siedzący naprzeciw niego niski, pucułowaty, starszy mężczyzna o pokrytej zmarszczkami twarzy i siwym wąsie, czytał z uwagą świeży „Kurier Poznański”.
Oparty, siedział jakiś czas w zamyśleniu i patrzył przed siebie na ulicę wokół Starego Rynku.
Nie było jeszcze dziewiątej. Przez chwilę na ulicy spacerował tam i z powrotem jakiś młody człowiek, bardzo elegancki; z pewnością na kogoś czekał. Obok niego przeszła kobieta w ubranku modrakowym z ogromną parasolką, oraz starszy mężczyzna w filcowym kapeluszu patrzący w zachmurzone niebo z rozczarowaniem. Po chwili od strony ulicy Wronieckiej usłyszał odgłos obcasów stukających o nierówny chodnik. A potem zobaczył nadchodzącą szybkim krokiem kobietę. Była skupiona na torebce, otworzyła ją, nie zwalniając kroku. Podeszła do oczekującego mężczyzny i zamieniwszy z nim uścisk dłoni i kilka słów, ujęła go pod ramię, po czym oddalili się oboje.
Przez plac szła wolno starsza kobieta w kolorowej chustce na głowie z wiklinowym koszykiem w ręku, w którym targała pieczywo, warzywa i jajka. Po jakimś czasie przez niewielki plac pomiędzy chodnikiem, a domkami budniczymi przebiegł mokry pies. Nie był wychudzony.
Z głębi uliczki Zamkowej wyszły postacie. Dwie kobiety, dziewczyna i chłopiec. Młodzież była mniej więcej w równym wieku. Szli niespiesznie, pokonując kolejne metry, dzielące ich od domu handlowego Rudolfa Petersdorffa w narożnikowej z ulicą Żydowską kamienicy.
Po jakimś czasie, w przeciwnym kierunku, szedł wolno chodnikiem samotny mężczyzna. Miał luźny, czarny długi płaszcz i nie miał żadnego bagażu. Był wysoki, garbił się i wspierał się na lasce. Poruszał się powoli, jakby wiedział, dokąd idzie, ale wcale się tam nie śpieszył. – „To Samuel Hernsztain. Stary mądry Żyd. Prowadził księgarnię i antykwariat. On nic się nie zmienia” – pomyślał Michał. – „Byliśmy grzecznymi sąsiadami, żyliśmy, zresztą nikt nas o nic nie pytał.”
Po wyboistym kwadratowym placu nawierzchni Starego Rynku stary człowiek w maciejówce pchał wózek dwukołowy w stronę Nowego Rynku. Mężczyzna miał rumianą twarz i siwy, sumiasty wąs.
Deszcz dzwonił o szyby. Po szkle spływały krople deszczu. Wiatr ucichł.
W pewnej chwili zaczął drzemać. Śnił, że odbywa daleką podróż pociągiem. W przedziale wagonu pierwszej klasy było trzech pasażerów. W rogu miejsce zajął niskiego wzrostu mężczyzna, krótko ostrzyżony szpakowaty, o dużej ogorzałej twarzy. Rozpiął brązową kraciastą marynarkę w duże ciemne kostki, rozluźnił krawat i poprawił popielate spodnie, popatrzył na mokasyny, po czym wygodnie w usadowił się na siedzeniu Założył okulary w złoconej oprawce i chwilę rozglądał się po jadących. Palił cygaro i z zainteresowaniem przeglądał polityczne wiadomości w gazecie.
Naprzeciwko siedziała elegancka młoda kobieta. Miała na sobie kostium w kolorze wina i niebieski żakiet przypominający męską marynarkę.
Nagle wjechali w długi tunel i po chwili słyszał wizg hamujących kół pociągu na torach. Skład zwalniał prędkość na rozjeździe przed stacją.
Podczas dość gwałtownego zmniejszania prędkości kolei, mocno zarzuciło wagonem, kobieta poderwała się i zrobiła jeden, może dwa kroki w jego kierunku, które dzieliły ich od siebie. Poczuł ciepło jej ciała pod koszulą. Opadli ciężko na siedzenia. Przez moment patrzyli na siebie zawiedzeni. Po chwili jednak niespełnienie zniknęło z jej znacznie opalonej twarzy. Oparta głowę o ścianę i przymknęła oczy.
Gdy pociąg wtoczył się na stację, na peronie dworca oczekiwało raczej niewielu ludzi. W niewielkiej odległości od budynku dworca zauważył wzniesienie, było porośnięte lasem iglastym z niewielką domieszką drzew liściastych. Ukazała się wieża małego kościoła. Świątynia stała z jasnego kamienia. W oddali za lekką mgłą lśniły w słońcu nagie i strome ściany gór. Za zboczem połyskiwał w słońcu prześwit morza, które pod wpływem; wiatru zmarszczyło się niespokojnie. Nieco dalej od brzegu, na wzgórzu stały niewielkie domy w pastelowych kolorach.
Ujrzał w śnie, błękit nieba nad Adriatykiem, słońce, morze, i góry na zewnątrz. Wczesna jesień w Dalmacji. Nadmorska kraina mieniła się kolorami. Tubylcy na festynach raczyli młodym dobrym winem. Był słoneczny jesienny dzień, kiedy po wycieczce rowerowej postanowili pojechać w głąb jakiegoś lasu w okolicach Biokova. Młoda kobieta o śniadej cerze miała na imię Doris. Starał się za nią nie patrzeć. Nie musiał, widział już to, co powinien. Wsunęła mu rękę pod ramię i ruszyli. Po pewnym czasie znaleźli się w innym miejscu .„Rumienisz się! – Doris wykrzyknęła zachwycona. I pamiętasz te wszystkie te żółte i czerwone liście, to było jak wielkie łóżko. Roześmiała się, szturchając go? O rany! I dodała szybko i cicho: – Nie powinieneś rezygnować tak szybko.”
Nastał wieczór. Pachniało rybami, cebulą i księżycem. Wspinali po schodach jakiejś krętej uliczki. Na tarasie jakiejś knajpki stało kilka stolików zajętych przez cudzoziemców. Znaleźli miejsce na skraju tarasu, skąd mogli oglądać miasto, ładny dom w bladej poświacie księżyca, oświetlone ulice, port, jachty i statki. Spojrzał na port z góry. Błądził myślami, spoglądając na krajobraz.
Ocknął się jak kelnerka kładła na stole nakrycie.
Nigdy nie był w Chorwacji. - Skąd ten sen – pomyślał. Rozmarzył się. To trwało około kwadransa.
W pewnej chwili poczuł, że ktoś go obserwuje. Odwrócił się błyskawicznie. Napotkał wzrok starszego mężczyzny.
- Pan komisarz Magas?
Odwrócił się.
- Ksiądz proboszcz Józef Szambelan z Fary! Co ksiądz prałat tutaj robi? Będzie pochwalony!
- Na wieki wieków – odpowiedział ksiądz. - Świetne, przytulne miejsce z bardzo dobrą kawę i słodkie – ksiądz podszedł do stolika. - Nie mogę uwierzyć, że mnie Michale poznałeś. Odsunął się nieco, przyglądając mu się z głową lekko przechyloną na bok.
Mocny uścisk ręki. Magas pokazał dłonią przed siebie, wskazując gościowi miejsce przy stoliczku.
- Strasznie ksiądz prałat zmarzł. Jeszcze się ksiądz proboszcz zaziębi.
Szambelan pogładził szczecinę na głowie. Spojrzał w okno, pokręcił głową. i opadł na fotel. Mężczyzna mógł mieć około sześćdziesięciu pięciu lat, był wysoki, okrągła twarz i łagodne błękitne oczy były na smukłej szyi. Elegancko wyglądał w popielatym ubraniu i ciemno-niebieskiej koszuli.
- Dobrze wyglądasz Michale!
Przez chwilę milczał, patrzył przed siebie w końcu wzrok przeniósł na sąsiednie stoliki.
- Boże, ile to już lat? Dziesięć lat po państwa przyjeździe z Lwowa przez Kraków do Poznania, tyle samo po objęciu parafii, a ile lat znajomości?
W szkole siedzieli ojcem z Michała w jednej ławce, a potem ich drogi się rozeszły, ojciec Magasa studiował prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, a Szambelan poszedł na teologię. Józef kilka lat pracował w duszpasterstwie, po jakimś czasie został skierowany na studia, został proboszczem, obronił doktorat, otrzymał godności kanonika, później prałata, a w najbliższym czasie miał dostać nominację na prefekta w gimnazjum Marii Magdaleny. Był autorem szeregu interesujących prac.
- Hm – Magas zapalił fajkę i otoczył się chmurą niebieskawego dymu.
- Jak zdrowie księże prałacie?
- Dziękuję
- Zdrowo wygląda ksiądz.
Szambelan uśmiechnął się blado.
W sali zaczęły rozbrzmiewać dźwięki „Walca tysiąca i jednej nocy” Straussa.
- Bogu dziękować, bo zdrowiem można się cieszyć. Dziękuję. Jestem trochę przemęczony. A reszta… - zawiesił głos.
Rozmawiali trochę o przewrocie majowym i jego skutkach, o świadomość historycznej elit i o życiu kulturalnym. Okazało się, że Szambelani jest ogromnym teatromanem i że od szeregu lat nie opuścił żadnej ciekawszej premiery.
Słyszałem, że pracujesz w policji?
- No cóż...
- Nie żal ci lat studiów?
- Tam to też się przydaje. – Magas posłał księdzu uśmiech. - Może by ksiądz sobie zamówił serniczek? – zaproponował Magas - Jest naprawdę świetny.
- Nie. Dziękuję ci. Poproszę o mocną kawę i nadziewanego rogala.
Szambelan robił wrażenie człowieka przygnębionego. Szeroka, zwykle uśmiechnięta twarz, była teraz pełna zadumy.
- Może po lampce koniaku?
- Pewnie – potaknął mu gorliwie Szambelan
Do stolika podeszła drobna i smukła kobieta, o włosach jasno-blond, dziewczęcym wyglądzie i niebieskich, szeroko otwartych, oczach.
- Polecam księdzu proboszczowi filiżankę kawy i wspaniałą szarlotkę – powiedziała sympatyczna kelnerka.
- Poproszę jak zwykle czarną kawę, rogala z makiem i bakaliami. Dwie lampki koniaczku. Może być De Luze.
Kelnerka uśmiechnęła się, kiwnęła z uznaniem głową i wróciła za bar.
W progu lokalu stanął mężczyzna o szerokiej, nalanej twarzy. Był to gość średniego wzrostu w garniturze. Powiódł wzrokiem wokoło po siedzących przy stolikach i w poszukiwaniu wolnego miejsca. Umknął spojrzeniem, pochylił głowę z szacunkiem przed Szambelanem.
- Wydaje mi się, że już gdzieś tego gościa widziałem – powiedział Magas. - Myślę, że to gliniarz.
- Być może – przyznał Szambelan.
- Zna go ksiądz?
- Tak i nie. Nie mam pojęcia. Bywał w kościele. Mijamy się. Kłania się, to wszystko.
Gość usiadł przy stoliku w samym kącie, plecami do ściany i zaczął dyskretną obserwację klienteli kawiarni.
Michał prychnął i posłał mu przelotne spojrzenie.
W tle słychać było „Sonatę księżycową” Ludwiga van Beethovena.
„Dobrze byłoby się kogoś przytulić” – pomyślał Magas. Nagle dotarło do niego z całą ostrością, jak bardzo jest samotny.
Zapadło długie milczenie.
- Mam coś. Chciałbym, abyś mnie teraz uważnie posłuchał – powiedział z namysłem Szambelan. Każdy dom, kościół, zamek ma swoją historię, jedne pospolitą, inne są straszne i makabryczne nawet w biały dzień. Problem polega na tym, iż od jakiegoś czasu dostaję jakąś dziwną korespondencję. Myślę, że najważniejszą sprawą dzisiaj jest plądrowanie podziemnych kryp kościoła i zaistnienie nietypowego włamanie do kościoła. Pan kościelny nie przyszedł na służbę dzisiaj rano. Musiałem wraz z organistą otwierać bramę kościoła. Podczas tych czynności odkryliśmy, że w nocy sprawca włamał się do świątyni. W sieni bocznego wejścia obok kaplicy Jana Franciszka Regisa podrzucono jakieś wory.
- Wiemy jaka jest zawartość tej dziwnej przesyłki?
- Nie wiem, ale koniec końców przesyłka jest zabezpieczona w sejfie. Wszystko jasne – powiedział Szambelan. - To nie był zwykły złodziej. Klucz był w jego posiadaniu.
Magas skinął głową.
- Jak sprawca dokonał włamania?
- Otworzył drzwi do sieni od wewnątrz kościoła.
Michał zrobił przerwę, jakby oczekując dalszych informacji, prałat jednak siedział w milczeniu.
- Co się stało z tamtym mężczyzną?
- Złodziej musiał uciec wyjść tylnym wyjściem od strony ogrodu urzędu województwa.
- Jeżeli ksiądz prałat pozwoli, chciałbym wszystko obejrzeć.
- Naturalnie - zawołał Szambelan.


* * *

Dochodziła godzina jedenasta. Samochód marki Ford T zatrzymał się przed wejściem do budynku Dyrekcji Poczty. Dwaj mężczyźni wysiedli z auta i przeszli kilkanaście metrów chodnikiem, potem po kamienistej alejce, ruszyli energicznym krokiem do dwupiętrowego domu. Po jakimś czasie znaleźli się w środku, po kilku stopniach weszli na półpiętro. Z portierni wyszedł im na spotkanie wysoki i szczupły mężczyzną w służbowym garniturze o zmęczonej, bladej twarzy.
- Policja. Do dyrektora Sprycha.
- Pierwsze piętro, pokój pięć, wejście przez sekretariat – powiedział strażnik.
Wacław Sprycha dyrektor naczelny Dyrekcji Poczty niecierpliwie nacisnął przycisk dzwonka umieszczony dyskretnie z boku biurka.
Po chwili w drzwiach ukazała się sekretarka.
- Pan dyrektor mnie wzywał? - spytała.
- Czy jest już pan naczelnik Tadeusz Rust? - odpowiedział pytaniem.
- Nie, panie dyrektorze. Był i poszedł.
Za chwilę przyjdą z Policji a on musiał przedtem omówić z nim kilka spraw.
- Telefonowałam do biura, nikt się nie odzywał. Może jest w drodze.
Popatrzał na zegarek.
- Trudno, poczekamy - rzekł. - Może pani poprosi do mnie pana Kozłowskiego naczelnika wydziału administracyjnego.
Sekretarka odebrała połączenie. Po chwili przełączyła rozmowę do jego gabinetu.
- Sprycha, słucham?
Podniósł słuchawkę i usłyszał dziwny głos z drugiej strony.
- Witam pana. Moje nazwisko Stanisław Fidelis. Choć przed rozmową z panem, obiecałem sobie, że będzie bez nazwisk.
- Słucham pana – Sprycha był zaniepokojony.
- Bardzo zainteresowało mnie pana ogłoszenie.
- To świetnie.
- Jest pan w posiadaniu czegoś, co nie należy do pana.
- Rzecz niesłychana – powiedział w pewnym momencie. – To znaczy?
- Posiadam dokument sprzed ponad stu lat, prowadzący do ustalenia prawdziwych właścicieli majątku.
- Jak pan wszedł w jego posiadanie?
- Co to pana obchodzi? – nagle dzwoniący mężczyzna podniósł głos. - No to tyle, na teraz. Powiem więcej, gdy się zobaczymy. Niech pan przyniesie jakieś dokumenty… Mam taką ambicję podzielenia się informacjami, a może znajdzie się coś, co sprawi i upewni mnie, że jednak się mylę. I na początek dwieście tysięcy dolarów w gotówce. Nie chcę pana publicznie ośmieszyć, ale rozumie pan wagę opinii publicznej … Jest pan tam jeszcze?
- Tak.
- Proponuję spotkanie jutro o 20. Zna pan restaurację Meteor na Świętym Marcinie?
- Tak znam.
- Dobrze.
- Niech pan mi podpowie. A skąd mam niby wiedzieć, że jakiś tam facet, to właśnie pan Fidelis? Ja nie znam pana.
- Nie szkodzi. Do zobaczenia. – Antoni usłyszał trzask odkładanej słuchawki.
Z szuflady biurka wyciągnął paczkę papierosów „Belweder”. Zapalił. Papieros rozżarzył się jak węgielek. Wacław wciągnął dym głęboko do płuc. Mężczyzna podszedł do okna i oczami przeszukał okolicę.
Widać było zamek i towarzyszące zabudowania. Na dworze było zimno i szaro, chmury zasłaniały całe niebo.
Po szybach wiatr dzwonił, po chwili nagle przycichł. Chodnikiem po drugiej stronie ulicy przeszedł szybko jakiś mężczyzna. W niewielkiej odległości za nim nie spieszyło dwóch chłopaków. „Młode włóczykije i noś płaty” – pomyślał. Ulicą przejechał czarny samochód. Długi ciąg przygarbionych postaci dreptał na przystanku w miejscu, oczekując na tramwaj.
Patrzył przez szybę na ludzi idących w deszczu pod parasolami i z postawionymi kołnierzami odzieży idących szybkim krokiem ulicą.
„Jasna cholera! Sądzę, że przed dwoma laty uległem pewnego rodzaju manipulacji, ale ja osobiście wyników tej manipulacji, jeśli takowa miała miejsce, bardzo żałuję. A ci ludzie tu w Poznaniu! Boże, co to za ludzie! Wszyscy tacy porządni, akuratni i punktualni. Pierdoły. Mało życzliwe smutasy. Szare, smutne twarze... szare jak niebo. Załatwiłem to co chciałem i wracam do domu.” - rozmyślał Sprycha. – „A ten co, śmieciarz, chuligan, psia jego mać! telefonować się mu zachciało. Myślisz, że nie będę wiedział skąd dzwoniłeś? Udupię cię.” Pogładził farbowany henną sumiasty wąs.
W drzwiach ukazała się sekretarka, za nią wicedyrektor Jokiel.
- Ma pan gości, panie dyrektorze. Pan komisarz Magas do pana dyrektora – zakomunikowała sekretarka.
- Czyjaś ręka odsunęła ją od wejścia, do gabinetu wszedł mężczyzna w cywilnym ubraniu; miał śniadą twarz, kilkudniowy ciemny zarost i czarne oczy. Zanim wszedł średniego wzrostu mężczyzna.
- Komisarz Michał Magas z komendy miejskiej policji w Poznaniu - przedstawił się. – To pan zastępca komisarza Edward Dłubas. Chcielibyśmy porozmawiać z kierownictwem Dyrekcji Poczty i z naczelnikiem urzędu pocztowo – telegraficznego Poznań 9.
- Wacław Sprycha. - Szef wyszedł zza biurka, podał rękę. - To mój zastępca, inżynier Jan Jokiel.
Drzwi od strony sekretariatu ponownie się otworzyły i do środka wszedł szczupły, szpakowaty mężczyzna w sile wieku, ogorzałej i kwadratowej twarzy.
To pan naczelnik urzędu Poznań 9 Tadeusz Rust.
- Proszę spocząć, panowie – Wacław wskazał na krzesła.
Wokół stołu konferencyjnego z włoskiego orzecha na wysoki połysk było siedem krzeseł.
- Wprost nie mogę uwierzyć w to nieszczęście! Ktoś ją napadł? Z pewnością wie pan więcej, czego ja nie wiem – mówił Sprycha.
- Tak można sądzić - odparł Magas oględnie. - W każdym razie, ktoś idący chodnikiem zauważyli w pobliżu urzędu pocztowego poszkodowaną kobietę, zawiadomili pogotowie policję z komisariatu na Towarowej. Czy ktoś z panów mógłby przynajmniej starać się wyjaśnić, co pani Janina Adalbert mogła robić w godzinach wieczornych na ulicy Zygmunta Augusta ? Dokąd i skąd szła? O ile mogłem zorientować się z dokumentów, mieszka w zupełnie innej części miasta...Mogę usiąść?
- Proszę.
Sprycha czekał na Magasa i poprowadził go do pustego krzesła , sam zajął miejsce na szczycie stołu konferencyjnego.
- Na Krętej - wtrącił Rust.
- Może ja spróbuję - rzekł Sprycha. Przeczekał, aż sekretarka wniesie i ustawi filiżanki, termos z kawą, cukier, ruchem głowy wyprosił ją za drzwi i powiedział: - Pani Janina Adalbert nasza pracownica, poprzedniego dnia była służbowo na terenie urzędu przewozu poczty przy ul. Głogowskiej i na terenie urzędu poczto-telegraficznego Poznań 1 na ulicy Pocztowej.
Od kilku miesięcy w tych urzędach przeprowadzany był remont. Wszystko to związane jest z przygotowaniami do PEWUKI.
Wiem z całą pewnością, że rozmowy z wykonawcami i podwykonawcami o przywróceniu normalnej pracy tych urzędów, zakończyły się sukcesem, bo pani Janina Adalbert zatelefonowała do dyrektora Jokiela do domu, gdzieś tak około dwa kwadranse po ósmej wieczorem. Załatwiła wszystko pomyślnie.
Umilkł, przetarł oczy; Jan Jokiel dyskretnie odwrócił wzrok. Dyrektor upił trochę kawy.
- Reszta… Pan lepiej wie – dokończył dyrektor, patrząc na policjanta. - Czy to był napad i rabunek ze skutkiem śmiertelnym?
Magas nie od razu odpowiedział.
- Raczej nie. Nie - odparł wreszcie. Pani Janina Adalbert jest w szpitalu pod opieką lekarzy specjalistów. Ale o tym później.
- Nie? – rzucił pytanie Jokiel.
Rust pobladł, zamrugał oczami, a potem spojrzał niepewnie raz na jednego, to znów na drugiego z policjantów. Wreszcie udało mu się pochwycić spojrzenie komisarza Magasa.
- Jak to się stało? - Dyrektor, opanowując drżenie rąk, wyciągnął z biurka papierosy i zapalił.
- Zanim będziemy rozważać to i owo, chcę panów poinformować, że zrabowane pieniądze w dniu wczorajszym zostały odnalezione w kościele farnym w Poznaniu.
Magas zapalił fajkę i otoczył się chmurą dymu.
- Pieniądze zostały zabezpieczone przez policję i zostaną przekazane w depozyt do dyrekcji jednego z banków. Sprawą zajmie się teraz prokuratura – mówił dalej Magas.
- No to nam się narobiło – cicho powiedział Rust.
- Będę potrzebować czegoś więcej niż procy…
– Panie dyrektorze, przyjechaliśmy tutaj, żeby wyjaśnić, ustalić okoliczności i przyczynę tego co tu się stało oraz zadać kilka pytań – oznajmił. – Czy da pan radę na nie odpowiedzieć?
- Mam nadzieję– odrzekł Sprycha, próbując się uśmiechnąć.
Magas zmarszczył czoło i podrapał się w podbródek, a potem odchylił się na oparcie fotela i splótł dłonie na brzuchu.
- Jeszcze dzisiaj postawimy zarzuty dla sprawcy, a do sądu skierowany zostanie wniosek o tymczasowe aresztowanie.
- Niewiarygodne – wymamrotał Rust.
- Godziny otwarcia urzędu pocztowego Poznań 9, to czas pomiędzy godziną ósmą rano, a godziną siódmą wieczorem.
- Tak.
- Panie Rust, o której godzinie skończył pan dyżur w dniu wczorajszym?
- Z urzędu wyszedłem o godzinie kwadrans po czwartej po południu..
- Nie wracał pan już do urzędu?
- Nie. Cały czas byłem w domu.
- Kiedy dokładnie odkrył pan, że pieniądze zniknęły, panie Rust?
Ten zaśmiał się nerwowo.
- Dzisiaj rano po otwarciu sejfu zostałem poinformowany przez kasjerkę.
- Kasjerka sama otwierała sejf?
- Nie. Towarzyszyło jej dwóch losowo wybranych pracowników poczty.
- Jaka jest mechanika zamykania sejfu? – drążył Magas.
- Sejf zamykany na mechaniczny zamek szyfrowy za pomocą tarczy– wyjaśniał Rust.
- Niech mi pan powie, kto zna kod dostępu?
- Naczelnik poczty, trzech pracowników kontroli i kasjer – z wyjaśnieniem pospieszył Jokiel.
- Kto posiada klucze do sejfu?
- Klucze to dość wrażliwy element bezpieczeństwa – powiedział Sprycha! Sejf na klucze do urzędu pocztowego Poznań 9 jest przytwierdzony na stałe w biurze naczelnika.
- Jeżeli chodzi o ten zamek do sejfu, kto go zamówił?
- Sam go zamówiłem - odparł Wacław Sprycha . - W tej sprawie nie zaufałbym żadnemu urzędnikowi. A co do kluczy, jeden ma pan Rust, a pozostałe dwa były w posiadaniu mego kolegi zastępcy dyrektora i moim.
- I żaden urzędnik nie miał do nich dostępu?
Sprycha pytająco spojrzał na Rusta.
- Sądzę, że nie minę się z prawdą, stwierdzając, iż od około godziny dziewiątej wczorajszego wieczoru do godziny za kwadrans ósma dzisiejszego rana były zamknięte w sejfie.
- Kasjer urzędu pocztowego po zakończeniu dyżuru przelicza i przygotowuje gotówkę i jest ona przekazywana za pośrednictwem kuriera po godzinie dziewiątej wieczorem do firmy specjalizującej się w liczeniu, sortowaniu pakowaniu, przechowywaniu znaków pieniężnych, transportowaniu, ochrona wartości oraz raportowaniu z przeprowadzonych procesów, czy tak?
- Tak, ale w takim razie...
- Ten sam kurier przywozi zapas kasowy na następny dzień na podstawie zamówienia?
- Tak.
- Niezła historia – wycedził szyderczo Jokiel.
- Jaka jest dalsza procedura? – spytał Magas.
- Pieniądze trafiają do kasjera. Po komisyjnym sprawdzeniu gotówka trafia do sejfu – wyjaśnił Sprycha.
- Jak panowie wyjaśnią, przechowywanie gotówki, w worku pocztowym, w innym miejscu niż w sejfie? - Co pan na to, dyrektorze?
Zapadło milczenie.
Magas pokiwał głową w zamyśleniu. W pewnym momencie fajkę, wziął do ręki i zaczął ją obracać w palcach. Z kieszonki kamizelki wyciągnął zegarek. Po jakimś czasie zapalił wygasłą fajkę.
- Zupełnie nie rozumiem, panie komisarzu, czego wy jeszcze od nas chcecie? – niecierpliwił się Sprycha.
- Zapewniam, że nie zabierzemy panom zbyt dużo czasu. To tylko czysta formalność. Postaram się streszczać.
— Więc słucham? — powiedział niecierpliwie Sprycha.
- Jakich jeszcze informacji spodziewa się pan ode mnie?
Magas odchrząknął. Zachowanie się tego człowieka zaczynało go denerwować.
— Poznaje pan tę dziewczynę? — spytał, pokazując zdjęcie.
Nieruchoma twarz drgnęła.
— Skąd pan to ma? — Głos był zduszony, chrapliwy.
— Mój współpracownik znalazł fotografię w przesyłce schowanej w kościele. Z pewnością pan w ogóle zapomniał, że ją tam włożył. Czy może mi pan podać imię i nazwisko dziewczyny?
- Ja jej nie znam.
Magas pokiwał głową z pełnym zrozumieniem. Na chwilę oparł fajkę o brzeg popielniczki.
- Chciałem tylko usłyszeć od pana potwierdzenie zebranych przeze mnie informacji — mówił dalej niezrażony Magas. — Jest to fotografia niejakiej Izabeli Skręt.
- Ja ją wyciągnąłem z burdelu na Łąkowej. Nie mogę podać nazwiska. Handlowa ciałem za pięćdziesiąt groszy. Znalazłem jej pracę, a teraz taki gnój…To zdięcie ktoś podłożył, by zrobić mi świństwo. Takie łachy.
Sprycha zerwał się. Jego szeroka twarz nabiegła krwią.
- Przywiózł pan ją z ulicy Łąkowej i namówił do zamieszkania w domu na ulicy Ostroroga. Kiedy pracownicy urzędu po zakończeniu służby wyszli do domów, pańska znajoma Izabela Skręt mając klucze do sejfu, znając kod dostępu otworzyła sejf i gotówkę schowała do worka…
- Dość tych opowieści – krzyknął Sprycha.- Macie dowody, że jestem właścicielem jednośladu?
- Pojazd został zarejestrowany w ubiegłym roku na nazwisko pańskiej znajomej.
- Kto był świadkiem, że ja jechałem motorem?
- Kto powiedział, że był pan kierowcą motoru? – odpowiedział pytaniem Magas. – Pan pojechał samochodem w okolice urzędu wojewódzkiego na Nowym Rynku. Wcześniej panowie weszliście w kontakt z panem Cybalem pracownikiem kościoła. Doprowadzając go do upojenia alkoholowego, utraty przytomności i zatrucia zdobyliście klucze od świątyni.
Mając do dyspozycji klucze od wejścia do kościoła, oczekiwał pan na dowiezienie gotówki w umówione miejsce. Tam miało nastąpić ostatnie rozdanie zdobytej gotówki. Podział gotówki miał nastąpić według zasług: i tak pan miał dostać połowę, czterdzieści procent pan Rust, a pani Izabela pozostałą część.
Kierowcą motocykla tego wieczoru był pan Tadeusz Rust. To właśnie pan Rust z zamiarem pozbawienia życia pani Janina Adalbert użył broni.


KONIEC

_________________
magas


02 sie 2017 15:47:33
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do:  
cron