Benford Gregory - "Zagrożenie Fundacji"Jako, że nie jestem zwolennikiem wszelkiej maści
prequeli i
sequeli znanych i lubianych cykli i pojedynczych książek a już w ogóle nie lubię, kiedy za pisanie kontynuacji biorą się autorzy inni niż "pomysłodawcy" i twórcy oryginalnego dzieła, do
"Zagrożenia Fundacji" Gregorego Benforda podchodziłem z dużym dystansem i nieufnością. Do tego doszło rozczarowanie oryginalnym zakończeniem cyklu
"Fundacja" pióra samego
Asimova. Powiem tak, po przeczytaniu
"Fundacji i Ziemi" upadł w moich oczach pewien mit o doskonałości tego pisarza i moje ogólne dobre wrażenie o
Asimovie rozwiało się w pył...
Jednak tym razem chciałbym napisać kilka słów o początku nowej trylogii pisanej przez trzech różnych, znanych pisarzy nurtu
hard science-fiction -
Gregorego Benforda, Grega Beara, oraz
Davida Brina. Jak pisze
Benford w
Posłowiu do
"Zagrożenia Fundacji" wszyscy trzej chcieli rzucić nieco światła na teorię
psychohistorii, strukturę i sposób funkcjonowania
Imperium, mechanizmów politycznych i prądów społecznych lekko tylko nakreślonych w oryginalnym cyklu, oraz na to kim był sam
Hari Seldon, jako człowiek - co przeżywał, myślał i czuł, dźwigając na barkach ciężar odpowiedzialności za przyszłość milardów albo i więcej ludzkich istnień.
Ponadto wraz z postępem nauki w naszej rzeczywistości pojawiły się nowe płaszczyzny do eksploracji dla autorów SF, takie jak wirtualne rzeczywistości, symulacje i globalna sieć. Możliwość wykorzystania tych elementów w kontekście
"Fundacji" dawało twórcom
trylogii epigonów, że tak pozwolę sobie ją nazwać, szerokie pole do popisu.
Czy taki melanż się
Benfordowi udał?
Myślę, że odbiór
"Zagrożenia Fundacji" zależy od punktu widzenia. A właściwie od tego, czego oczekujemy od literatury SF.
Przede wszystkim trzeba zaznaczyć, że jest to lektura trudna, wymagająca od czytelnika skupienia i uwagi, ale nie tylko. Wg mnie idealną percepcję tej powieści może mieć tylko i wyłącznie czytelnik "światły" (od razu zaznaczam, że ja się za takiego nie uważam) a nawet pokusiłbym się o stwierdzenie, że pisana ona była nie dla zwykłych szarych zjadaczy chleba, ale - uwaga! - dla matematyków lub fizyków z pobocznymi (to jest przynajmniej w stopniu akademickim) zainteresowaniami takimi jak politologia i historia filozofii.
Jądrem tej powieści zdają się być ciągnące się w nieskończoność dysputy dwóch
symów (od 'symulacji') - przywołanych z zamierzchłych czasów osobowości
Woltera i
Joanny D'Arc, z których coś z całą pewnością musi wynikać, ale jak mi Bóg miły nie zrozumiałem co. Pewnie jestem za głupi, po prostu.
Symy zostały przywołane w jakimś celu - początkowo wydaje się, że mają przeprowadzić między sobę debatę, z której coś konkretnego musi wyniknąć - ale ja za cholerę nie zrozumiałem, co... Wiem, jestem za głupi
Potem
symy wydostają się spod kontroli i zamieszkują w
fundacyjnym odpowiedniku naszego
Internetu - zwanym
Meshem. I tam przebywając toczą ze sobą spory i debatują - niestety, nie zrozumiałem o czym (a jeśli złapałem jakiś sens tego wszystkiego, to był on na tyle ulotny, że już nie pamiętam).
Sam pomysł wplecenia elementów
cyberpunku do
"Zagrożenia Fundacji" spodobał mi się bardzo i początkowo byłem temu przychylny (mimo mojego uwielbienia od bardziej ortodoksyjnego SF), jednak później, kiedy tylko pojawiał się wątek
Woltera,
Joanny i
Meshu szlag mnie dosłownie trafiał i naprawdę musiałem się przymuszać do dalszego czytania. Co gorsza wątek ten przez 3/4 książki zdaje się nie mieć żadnego związku z osią fabuły i jest naprawdę bolesnym antraktem dla czytelnika.
O wiele ciekawszy jest świat intryg imperialnych i polityki, choć i tam autora ponosi i momentami pisze, jakby pisał sam dla siebie i tylko on rozumiał o co mu chodzi.
Najciekawszy, aczkolwiek też nie mający wg mnie związku z osią fabuły, jest wątek życia
Hariego wśród
pansów (
szympansów).
I skoro już dwa razy napomknąłem o tzw. osi fabuły to teraz niespodzianka:
"Zagrożenie Fundacji" nie ma tzw. osi fabuły!
Książka zdaje się być zlepkiem kilku słabo powiązanych ze sobą motywów, z których niektóre w ogóle nie pasują do ogólnego obrazu a inne mimo, że pasują to są tak rozbudowane i przekombinowane, że czytelnik traci przyjemność z obcowania z powieścią. Przez cały czas, jaki spędziłem z
"Zagrożeniem Fundacji" zastanawiałem się (ale w bardzo negatywnym sensie), o co tak właściwie chodzi, do czego to wszystko zmierza i jaką rolę kto odgrywa .
Podsumowując:
"Zagrożenie Fundacji" leży na drugim biegunie w stosunku do cyklu
Asimova. Jeśli twórca
Fundacji prostotą i klarownością w prowadzeniu interesującej fabuły potrafił zaintrygować i w końcu zdobyć czytelnika, o tyle
Benford ucieka wręcz od akcji, w ogóle nie próbuje chyba nawet zainteresować czytającego, ale prowadzi swój przekombinowany wykład przeplatając go kwiecistymi i bogatymi w głębokie metafory dialogami, przyprawiającymi o zawrót głowy (albo bardziej o mdłości).
W tym "pojedynku" zdecydowanie wygrywa
Asimov. Niestety, mimo iż początkowo liczyłem, że
"Zagrożenie..." Benforda okaże się przynajmniej dobre, o tyle po przeczytaniu całości stwierdzam, że bardzo mnie ta ksiązka zmęczyła i zniechęciła do sięgnięcia po kolejne dwa tomy
Brina i
Beara.
Jakkolwiek pewnie i tak je przeczytam - oby były "lepsze" niż pierwszy (ostatecznie to inni autorzy a co za tym idzie inny styl). Boję się jednak jednego - w
"Posłowiu" do
"Zagrożenia Fundacji" Benford pisze, że na samym początku ustalili między sobą pewne nadrzędne idee i pomysły, które będą łączyć wszystkie trzy tomy w jedną całość. Hm?...
Ocena: (niestety) 2/5 (głównie za dobre, choć zmarnowane pomysły).