Teraz jest 28 mar 2024 21:08:37




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Leśne diamenty 
Autor Wiadomość
Post Leśne diamenty
Leśne diamenty

„Los zapisany w gwiazdach czy w kamieniu to czas tu i teraz, to wybory, to drogi, którymi idziemy. To ludzie, których spotykamy. To fauny – każdy z nas ma swojego, choć czasem sam o tym nie wie. Nie wolno ich rozbijać, bo fauny, nawet te kamienne, zachłannie kochają życie.
A przecież wiadomo, jak straszne i trujące mogą być pocałunki fauna.”


Iwona Banach, „Pocałunek fauna”



Marsjas spał, śniąc o niczym.

Słońce przedarło się przez liście platanów rosnących w świętym gaju Dionizosa i rozkleiło jego powieki. Przeciągnął się leniwie, westchnął i pokręcił głową. Było już popołudnie. Chociaż w Grecji i tak nie robiło to większej różnicy – tu zmrok zapada później niż gdziekolwiek indziej, bo Selene nie lubi się spieszyć, dla Marsjasa popołudnie oznaczało jedno – samotność. To nie był ten miły rodzaj odosobnienia, który lubił. Drażniła jego ciało i serce. Wgryzała się w niego, z upodobaniem wybierając najczulsze miejsca. Tak musiał czuć się Prometeusz, przykuty do skały Kaukazu.
W takich chwilach sięgał po amforę mocnego wina. Albo po pudełko z drzewa cyprysu, ukryte przed wścibskimi menadami pod wygiętym dziwnie ręką Gai konarem drzewa. Otwierał je i gładził długimi, opalonymi palcami gładkie rzędy piszczałek. Czasami – kiedy miał wyjątkowo podły nastrój, dmuchał w instrument, starając się nie myśleć o jego pochodzeniu. Samotność wtedy odchodziła – a może tylko przyczajała się w cieniu drzew, przeganiana obecnością wiewiórek i barwnych ptaków, przysiadających na gałęzi nad głową Marsjasa. Wabiąc swoim flecikiem stada lisów i dzikich zajęcy, przyzywał także Ją. Żyła w jego muzyce, zaklęta w syrindze i pamięci.

A kiedy zuchwałe wiewiórki wskakiwały na jego porośnięte koźlą sierścią nogi, których tak nienawidził, przypominał sobie jej oczy – dwa leśne źródełka.
I dzień, w którym ją stracił.

*

Była taka zwiewna. Kiedy tańczyła po miękkim mchu, opatulona szalem z porannej mgły, a wieniec dzikiego wina plątał się z pasmami jej długich ciemnych włosów, lubił na nią patrzeć. Podnosił wtedy czarę do ust – nie pił, dopóki ona nie zmęczyła się i nie opadła na zwaloną odrośl dębu tuż obok niego. Chwytała za czaszę, śmiała się gardłowo i wypijała jednym haustem jego zdrowie. Widział w jej oczach to, co chciałby sam mieć – nieposkromioną chęć do życia. I piękno, to pierwotne, czyste piękno jej matki i babki, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Piękno, które dla niego miało tak wielkie znaczenie.
Nie pokazywał nigdy tego po sobie. Sam nie wiedział, bał się wyśmiania, a może po prostu nie umiał powiedzieć jej o tym otwarcie. Może po prostu tak było lepiej – wokół nich drzewa i mech, pachnący ziemią i wilgocią, ulotną wonią lasu, i jej oczy, wpatrzone w niego z sympatią.

Dwa kryształowe jeziorka.

Dwa leśne diamenty.

*

Nalał sobie mocnego wina. Senność pierzchła jak przestraszony ptak, kiedy tylko trunek dotarł do jego żył i zaczął w nich taniec. Zapić. Zapomnieć. Zasnąć i nie pamiętać nic więcej. Tak było dobrze. Nie rozpamiętywać szarosrebrnej sukienki Dafne. Powiedziała mu, że utkała ją z promieni księżyca. Wtedy roześmiał się kpiąco. Dziś zrobiłby wszystko, żeby jej uwierzyć. Jeszcze jedna czara wina zniknęła w jego gardle. Marsjas przysiągłby, że krew ma wzburzoną jak Morze Egejskie. A nogi wrastają mu w ziemię jak dwa głazy, jak…

Jak tamtego dnia. Tamtego popołudnia.

Dosyć. Nie pamiętać jej oczu. Jej szerokiego uśmiechu i białych jak perły zębów. Szarosrebrnej sukni, wieńca z dzikiego wina. Jej wieczornych szeptów.
Chwycił całą amforę i zakrztusił się alkoholem. Słodkie wino zmieszało się ze słonością łez na jego policzkach. Otarł ręką oczy i postanowił się opanować. Dość już. Nie powinien pamiętać tamtych dwóch godzin.
Zapić. Zapomnieć. Zasnąć. Zabić się, a nie gorączkowo czekać na śmierć. Pozwolić na pocałunek Thanatosa na swoim czole i pójść za nim do królestwa Hadesu. Nakarmić miodowym ciastkiem straszliwego Cerbera, przechytrzyć starucha Charona i napić się z błogosławionej rzeki Leto.
- Muszę zapomnieć. Zapomnieć o nim…
Tak. On także zasługiwał na zapomnienie. Powód jego upokorzenia, chodzący wyrzut sumienia. Najchętniej dotarłby do Delf zaprzęgnięty w wózek jak kozioł, a potem rozwalił świątynię tego sukinsyna z loczkami i kitiarą. Gołymi rękami. Nie zostałby ani jeden kamień.

Cholerny Apollo.

*

A jednak, mimo wszystko, co się wtedy zdarzyło pamiętał z zadziwiającą ostrością. Mówią, że tylko trzech rzeczy na da się odwołać – rozlanego wina, strzały wypuszczonej z łuku i ostrych słów. Marsjas wiedział, że tych ostatnich nie potrafi też zapomnieć.

Wracał właśnie z Dionizji. Wciąż jeszcze wspominał kolorowe szaty tańczących menad, orszak tygrysów i leopardów i roześmianą twarz upojonego Bachusa. Kiedy zamknął oczy, widział wciąż Delfy, szerokie ulice i nasłonecznione place, nad którymi górowała świątynia Apollina zamieszkała przez tajemniczą Pytię.
Delfy. Mieszanina barw, zapachów i smaków. Wielkie miasto dla kogoś, kto wychował się w świętych gajach Dionizosa, a za towarzyszy miał tylko Sylena. Menady miały rację – to miejsce mogło zawrócić w głowie. I to nie tylko przez swoje bachanalia. Targi i akwedukty, nieduży amfiteatr z mnóstwem posągów… to pozostawało niezmienne przez wieki. I tak samo odurzające.
Spieszył się. W fałdach szaty narzuconej na siebie tak, by nie było widać jego nóg, niósł drobne podarunki – trochę miodowych ciastek, naszyjnik z muszelek i krótką belę błękitnego materiału. Wyobrażał sobie, jak pięknie będzie wyglądać Dafne w peplos tego koloru. Jego driada. Jego leśna boginka.

Przyspieszył kroku, bo było już popołudnie. Nie chciał się spóźnić, przeciwnie, chciał być wcześniej z nią, powiedzieć wreszcie to, czego nie powiedział wtedy, siedząc na konarze dębu. Spróbować, czy nie może być lepiej niż było. Widział już zarys gaju Dionizosa.
Kiedy wszedł w las, zrobiło się trudniej. Szata przeznaczona dla człowieka krępowała mu ruchy. Nie zdjął jej jednak, nie chcąc tracić czasu. Jego nogi przestały go słuchać, idąc swoim własnym, koźlim rytmem. Złośliwie wygięte korzenie utrudniały mu drogę i o mały włos się nie potknął.
- Mee! – usłyszał i zamarł. Zza gałęzi platanów dobiegał śmiech. Obcy w gaju Bachusa? Ruszył szybko do przodu i zapomniał o chitonie. Runął na ziemię, a prezenty dla Dafne rozsypały się wokół niego. Rzucił się, by pozbierać ciasteczka do płóciennej sakiewki. I wtedy po raz pierwszy usłyszał jego głos.
- A gdzie ten koziołek, ten mały, brzydki koźlonóg, którego tak lubisz? – Był to piękny głos, głęboki, dźwięczny i jasny, stworzony do układania pieśni i śpiewania. Marsjas nie widział jego właściciela, lecz podejrzewał, że należy do wybitnego Hellena.
- Och, poszedł na Dionizje. Nie wie, że tu jestem… choć wątpię, by go to obchodziło.
Marsjas skruszył ciastko, które tak pielęgnował przez drogę. Wiedział, czyj był ten głos. Słyszał go aż nazbyt często.
- Dlaczego? – zdziwił się mężczyzna, choć faun wyczuł w tym zdumieniu lekką nutę fałszu. – Jesteś piękna, wiesz? – Śmiech Dafne odbiło Echo. Brzmiał jak miedziane dzwoneczki.
Za platanem zakotłowało się. Marsjas bał się poruszyć, by go nie odkryto, lecz oddałby wszystko, żeby znaleźć się po tamtej stronie drzew.
- Nie… przestań. – Niechętny głos driady zakończył szamotaninę. – Nie… nie chcę. Nie teraz.
Westchnienie. Długa, długa cisza, podczas której przybliżył się do pobliskiego krzaka i drżącymi palcami uchylił gałęzie. I natychmiast zacisnął zęby, żeby nie krzyknąć. Czuł, jakby wszedł pod lodowaty wodospad – zimno zalało go całego pomimo upalnego popołudnia.
Jeszcze nigdy nie widział takiej twarzy.
Jasne włosy, gęste, kręcone pukle otaczały wysokie czoło i wyrazistą, męską szczękę. Duże, brązowe oczy, prosty nos, ładnie wykrojone wargi. Zadziwiająco jasna skóra, zazłocona trochę promieniami z rydwanu Heliosa. Biała chlamida, podkreślająca blask postaci. Ten mężczyzna nie był jakimś tam Hellenem. To był ktoś szczególny. I piękny.
Faun przesunął dłonią po swoim podbródku. Co za kontrast! Może nie był najbrzydszy, z pewnością nie był, wiedział to od nimf i menad, ale w porównaniu z…
Kim on był? Skądś znał tę twarz…
- Apollo – odezwała się Dafne, a rumieniec wypełzł jej na twarz – muszę już iść. Umówiłam się... on będzie czekał.
- Kto?! – roześmiał się kpiąco Bóg Muzyki – jakiś polny pastuch? A może twój koziołek, ten co ledwo nad sobą panuje, żeby nie meczeć? Mee, mee! – zaczął naśladować kozę. Dafne zaśmiała się znowu, a Marsjas poczuł, jak twardnieją mu mięśnie. Zaraz wyjdzie z tego krzaka. Weźmie ją za rękę i pobiegną. Nikt nie zna lepiej od niego tego lasu. Uciekną tam, gdzie nikt ich nie znajdzie.

Śśśświst!

Tuż obok jego ręki w soczyście zieloną murawę wbita była strzała. Apollo opuścił łuk, patrząc mu prosto w oczy.
- Co robisz? Ktoś tu jest? – Dafne zerwała się z miejsca i przypadła do swego zalotnika.
- Nikt szczególny. Pewnie mi się zdawało.- Zdawkowy ton mógł zmylić dziewczynę, ale nie Marsjasa. Widział go. Krople potu wystąpiły mu na czoło. Tchórz, tchórz! – wołał chór głosów sumienia. Miał rację. Nie ruszy się stąd. Faun mógł tylko obserwować przebieg wypadków.
- Chodź ze mną – bóg chwycił Dafne za rękę. Nie próbowała jej wyrwać. – Chodź ze mną. On już nie przyjdzie. Nie czekaj… chodź!
Z zarośli wyszedł skrzydlaty rumak. Biały koń w plamy koloru kasztanów miał mądre, myślące oczy. Apollo skinął ręką, przywołując do siebie Pegaza. Położył rękę na jego miękkim pysku. Spojrzał na driadę, wyciągając do niej dłoń.
- Nie… Nie! – krzyknęła, kiedy w brązowych oczach Apollina zapłonęły pożądliwe ogniki. On nie prosił, zrozumiał Marsjas, on rozkazywał. Nikt nie mógł opierać się jego rozkazom. Serce o mało nie wyskoczyło mu z piersi, kiedy Apollo skoczył za Dafne, dopędzając ją niedaleko ich wspólnego konara. Przewrócił ją na ziemię, zostawiając na jej ciele czerwone ślady paznokci i chwytając silną ręką za długie włosy.
- Nie odchodź… - wyszeptał, śmiejąc się cicho jak szaleniec. – Nie możesz odejść… tak bardzo mi ją przypominasz… - obłąkańczy śmiech przeszedł w szloch, kiedy zatkał jej usta drugą dłonią. Marsjas nie wiedział, o kim on mówi. To było nieważne. Musiał coś zrobić. Uratować Dafne!
Próbował wznieść się na łokciach, ale przeszkadzała mu szata, wiążąca nogi. Zaczął rwać ją w pośpiechu, wiedząc, ze nie zdąży, że za chwilę będzie za późno…
Krzyk driady na chwilę go sparaliżował. Zerknął w tamtym kierunku. Apollo okrywał jej twarz pocałunkami, jedną ręką błądząc po ciele dziewczyny.
No szybciej, SZYBCIEJ! – mózg Marsjasa wypełnił gniew i obrzydzenie, nie stracił jednak przytomności umysłu.
Krwawiącymi z bólu rękami darł dalej materiał, wciąż wydawało mu się, że robi to za wolno… Dafne wrzeszczała, stłumionym boską dłonią krzykiem…
Niech to się skończy, niech on przestanie!
Mocna tkanina plątała się podczas darcia, histeria Apolla wypełniała mu uszy… gniew, odraza rosły w jego sercu tak gwałtownie, że musiał głęboko odetchnąć żeby się uspokoić…Gdzieś w oddali zarżał skrzydlaty koń.

Jak on ma być spokojny, do cholery?!

- Ciiicho, cicho… - uspokajał Apollo. – Będziesz moja, tylko moja, ty to ona, ona to ty… wszystko będzie dobrze… - rozpaczliwe szepty zagłuszył jęk bólu.

Artemido, Królowo Lasów, Artemis Bezpieczna, Pani Łowów! Uchroń ją!

I nagle wokół zapadła niezwykła cisza. Gęsta, mocna, odurzająca i pozbawiająca władzy w umyśle i ciele. Wszystko się skończyło. Nigdzie nie było już Apollina ani łaciatego Pegaza. Zniknęło mdlące uczucie bezwładu członków. Po grocie strzały nie było ani śladu.
Ale gdzie była Dafne?
Resztki chitonu opadły, kiedy podbiegł do starego dębu i jego wystających konarów.
- Dafne! – wołał. - Dafne, gdzie jesteś?!
Szumiący wietrzyk przyniósł mu odpowiedź. Tuż przy konarze rosło nowe drzewo, którego imienia nie znał. Drzewko lauru, który może opasać głowy triumfatorów i wielkich wodzów, tak jak kiedyś gruby, pleciony wieniec z winorośli tkwił na jej czole. Najpierw przyszło omdlenie, dające tak pożądane zapomnienie. Potem z kilku gałęzi wystrugał zgrabną fujarkę.
W samotności fauna nie ma miejsca na łzy. Fauny zazwyczaj cieszą się z życia, nawet jeżeli jest inaczej. Marsjas mógł tylko dbać o swoje drzewko lauru – chronić je przez słońcem, podlewać i osłaniać przed deszczem. Nie chciał się zmuszać do myślenia, że utracił jeszcze coś.

Dwa kryształowe jeziorka.

Dwa leśne diamenty.

*

Wino nie dawało już azylu. Serce nie przyjmowało już wspomnień. Musi zasnąć. Zapomnieć o swoim popołudniu… przeżyć zasłużone katharsis. Mieć spokój, który osiągnie dopiero po śmierci, kiedy poczuje, jak wzywa go Król Hadesu.
W takich chwilach mógł tylko siąść na przewróconej kłodzie przed swoim drzewkiem lauru. Zerwać dwa liście, przeżuć je dokładnie jak to robiła Pytia w Delfach, kiedy przepowiadała przyszłość . Przytknąć do ust swój flecik i zagrać na nim smutną piosenkę.

Zwabione po raz kolejny leśne zwierzęta będą przysłuchiwać się jego grze, jakby był Orfeuszem. Będą szeptały do siebie słowa pieśni w swoich zwierzęcych, tajemnych językach. Zgadywały, o jakiej miłości opowiada. O czyjej zdradzie i niegodziwości. Ale tak naprawdę wiedzieć będzie tylko on.

Zagra kołysankę dla Dafne.


02 wrz 2008 11:26:31
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do:  
cron