Teraz jest 19 kwi 2024 7:10:03




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 3 ] 
Krasnoludzka Twierdza - fragment 
Autor Wiadomość
Użytkownik

Dołączył(a): 01 lis 2008 18:10:13
Posty: 12
Post Krasnoludzka Twierdza - fragment
akiś czas temu żona podpowiedziała mi niesamowity pomysł na powieść. Jako, że uważa, iż umiem pisać (ja sadzę trochę inaczej) zagoniła mnie do roboty. Jak dotąd udało mi się wypocić cztery rozdziały "Kronik Dar-Azrak". Tu przedstawiam wam pierwszy. Czekam na opinie, krytyki.

Rozdział Pierwszy

Dom

Nie spodziewałem się aż takiego widoku. Widywałem w swym niekrótkim życiu wiele budowli mych krasnoludzkich braci, lecz ta była naprawdę stara i jakby to nazwała Babka Brom - monumentalna. Twierdzę spodziewaliśmy się ujrzeć za dnia jednakże nie dane nam było. Nam, to znaczy Szóstemu Oddziałowi Posiłkowemu z Północnej Marchii. Ośmiu krasnoludzkich wojów, którzy zostali wysłani daleko od cywilizacji. Pamiętam jak dziś, co rzekł Warsk, gdy ujrzeliśmy twierdzę Dar-Azrak.
- A więc tak wygląda kraniec świata… – po czym splunął.
- Ależ wielka. Spójrzcie na przodków – Gral Błękitny Krzyż był szczerze zachwycony.
Rzeczywiście posągi przodków były ogromne. Wznosiły się po obu stronach głównych wrót oświetlone wielkimi pochodniami, które zapewne płonęły od zachodu słońca.. Dwaj krasnoludzcy przodkowie w pełnym rynsztunku z dłońmi na toporach opartych o ziemię. Wyprostowani. Niemi świadkowie setek bitew toczących się tak na polach przed Dar-Azrak jak i w jej środku. Być może obaj przodkowie byli budowniczymi lub, co bardziej prawdopodobne wodzami twierdzy. Nie zostaje się przodkiem ot tak sobie. Musieli zasłużyć się czymś wielkim, aby zasiąść obok bogów. Tylko wtedy można mieć swój własny posąg.
Zluzowaliśmy kuce i zsiedliśmy z nich, aby podziwiać budowle. Podobno był to dom wielu weteranów w walkach z orkami. Ponoć mieszkało tam ponad tysiąc pięciuset wojowników i drugie tyle górników i rzemieślników. Budowla, choć wystawała z góry Azrak na dwadzieścia może trzydzieści metrów, stąd nie dane mi było mieć pewności (potem dowiedziałem się, że na trzydzieści) to wiedziałem, że w głębi góry i ziemi są jeszcze trzy poziomy, z którego ostatni to kopalnia. Tak, my krasnoludy potrafimy być zarówno zorganizowani jak i zachłanni. Zresztą i tak wszystko co w ziemi jest nasze. To podstawowe prawo nadane przez bogów obowiązuje od początków świata. Gdy pierwszy krasnolud postawił na nim swą stopę. I tak powinno być do czasu, gdy bogowie nie stwierdzą, że już dość. Dlatego nie dziwi mnie kopalnia w takim miejscu. Zresztą to chyba najlepiej chroniona kopalnia w Zachodniej Marchii.
- Jechałem tu przez tydzień i k*rwa chcę się przespać na zwykłej koi – rzekł Merw, który wraz z Barelem jako jedyni nie zsiedli z kuców.
- Dobrze gadasz bracie – rzekł Barel – Jazda!
Pospieszyli kuce. Obaj od początku mi się nie podobali. Barel o zaroście czarnym jak noc i przenikliwym spojrzeniu zachowywał się jak mój dowódca, choć było odwrotnie. Natomiast w Merwie było coś, co sprawiało, że ciarki przechodziły po plecach. Nie tylko ja to zauważyłem. Małomówny Burkt na jednym z popasów usiadł obok i rzekł
- Sierżancie. Uważałbym na Merwa. Nie wydaje mi się, aby to było miejsce dla niego – po czym Szejściopalcy wstał i jakby nigdy nic poszedł się odlać. Nie dopytywałem go więcej o to. Burkt nie odzywał się prawie nigdy, nawet zapytany.
Teraz wszyscy w wyczekiwaniu patrzyli na mnie gdyż to ja dowodziłem, a nie ta para brodatych mordochlejusów . Po tym tygodniu jazdy zaczynałem powoli tęsknić do domowych pieleszy gdzie ciepła strawa Babki Brom koiła nerwy codziennego dnia a koszarowe życie trwało od świtu do końca wachty.
Pamiętam dzień, w którym trafiłem do klanowej milicji. Czekało to każdego krasnoluda w roku, w którym osiągał pełnoletność, czyli pięć dekad po narodzinach. Przyjąłem to z pewną dozą ulgi gdyż nudziło mnie już trochę życie w ojcowej kuźni.
Ojciec jak na syna Babki Brom (o której opowiem w stosownym czasie) nosił dumne imię Whurten co w starej mowie oznacza Syn Żelaza lub według Babki Rzekę Żelaza. Cóż, ojciec był chyba jedynym, który sprzeciwiał się jej słowom. Czasem, mimo, iż wynikały z tego niezwykle zacięte kłótnie wydawało mi się, że Babka jest zadowolona z charakteru swego syna. Imię ojca obligowało oczywiście do jednego – kowalstwa i to kowalstwa na wysokim poziomie. Mój dziad Belias, czyli Pierworodny Kowal założył cały rodzinny interes, który rozkwitł w czasie jego trzechsetnego życia. Zakończył je biedaczek podczas pożaru w kuźni w czasie wojen klanowych. Ojciec czuł się w powinności do odbudowania majątku dziada. Zajęło mu to trochę czasu, lecz z pasja i zacięcie uczyniły jego dzieło godnym imienia zarówno dziada jak i swojego, a przede wszystkim godnym Klanu. Interes rozkwitł na nowo i zarówno rodzina jak i klan stały się znane w Północnej Marchii.
Ojciec mój to raczej spokojny krasnolud. Jednakże mnie i moich dwóch młodszych braci wychowywał jak przystało, mocną ręką w duchu honoru klanowego. Rodzina, klan, król i bogowie. Taka hierarchia panuje od wieków i panować będzie jeszcze przez wiele następnych. Tato z pewnością chciałby abym podążył jego ścieżką jako pierworodny, jednakże ja za cichym podszeptem Babki wybrałem karierę topora i tarczy. Nie wiem czy ojciec o tym wie jednak pogodził się z tym szybko gdyż bliźniacy Delgrim i Dolgren młodsi ode mnie o pięć lat przejawiali zapał do młota i kowadła. Musiało mu to wystarczyć i najwyraźniej wystarczało.
Matka Orgret – Córa Rubinu odeszła do przodków ćwierć wieku temu podczas zarazy Czerwonej Bryzy . Cała rodzina mocno przeżyła stratę spokojnej i dobrodusznej matuli. Wspominam ją jako miodowowłosą krasnoludkę o szmaragdowych oczach i szczerym przyjaznym uśmiechu. Największą jej miłością poza rodziną była sztuka. Za cel wybrała sobie tworzenie posągów Przodków i czyniła to z wielką pasją. Muszę przyznać, iż tego dnia, gdy dotarliśmy do Dar-Azrak posągi krasnoludów strzegące wejścia do twierdzy były pierwszymi naprawdę dorównującymi dziełom matuli. Nie było dnia, gdy patrzyłem na wejście do Dar-Azrak i nie myślałem o niej. Gdzieś w środku wmówiłem sobie, że to jej dzieła i choć stworzone na długo przed jej narodzinami dla mnie były pamięcią o niej po jej śmierci.
Z dnia wstąpienia do klanowej milicji najlepiej zapamiętałem mojego sierżanta Bazraka Mocny Młot zwanego „Czaszkogniotem” gdyż wiele potwierdzonych historii o nim głoszono. W bitwie pod Gur-Dau, gdy jego oręż strzaskały magiczne błyskawice używał gołych pięści do miażdżenia głów wrogów. Mówią, że zanim bitwa się skończyła pięćdziesiąt czaszek pękło w jego żelaznym uścisku. Sam Bazrak wyglądał jakby połknął beczkę piwa (a z pewnością niejedną wlał w gardło). Siwiejące skronie i broda świadczyły, że pole bitwy zostawił już daleko za sobą i koszarowe życie będzie wiódł do końca swych dni. Jednakże głos miał donośny i surowy. Staliśmy tam w nierównym jeszcze dwuszeregu. Szesnastu młodzików, którzy dopiero, co wyszli spod opieki starszych a on darł się na nas w niebogłosy.
- No krasnale! Teraz pokażę wam, co to znaczy bycie prawdziwym krasnoludem a nie wypizdkiem, co to ledwo młot uniesie na wysokość kutasa. Dalej jazda! Dwadzieścia okrążeń wkoło kantyny, ale żywo. Ostatnich czterech szoruje latryny do świtu. Jazda! – Bazrak klasnął w dłonie i pogonił kopniakami tych, co się najbardziej ociągali.
Tego dnia czyściłem latryny po raz pierwszy i ostatni.
Kolejne kilka tygodni zajęło mi zdobycie szacunku i uznania Bazraka. A o to było cholernie trudno. Przyznawali to nawet porucznicy, którzy mimo wyższej rangi potulnie pilnowali się, aby nie narazić głowy „Czaszkogniotowi”. Było to pewnego wieczoru w koszarowej kantynie podczas wieczerzy. Siedziałem jak zwykle z braćmi z pododdziału obżerając się po ciężkim dniu ćwiczeń, musztry i doskonaleniu się w rąbaniu toporem. Bazrak zbliżał się do nas ze swoją porcją. Rozmowy przycichły. Stary weteran niby tylko przechodząc tędy poklepał mnie bez słowa po plecach i również jakby od niechcenia wymamrotał „Dobry będzie z ciebie woj i krasnolud synu”. Gdy odszedł na słuszną odległość spojrzałem z nadal zapartym tchem na swych współbraci, którzy dosłownie zastygli w swoich pozach z łyżkami w połowie drogi do ust czy ze szczękami przeżuwającymi strawę.
Tego wieczoru spotkała nas jeszcze jedna przyjemność nieprzysługująca zwyczajnym pododdziałom. W naszym baraku znaleźliśmy beczkę najprzedniejszego krasnoludzkiego piwa i tak się składało, że akurat siedemnaście kufli (mały krasnolud Trog policzył dokładnie). Nas było szesnastu, więc każdy spodziewał się gościa w postaci Bazraka. Ten jednak zrobił nam chyba tę przyjemność i nie przyszedł. Opracowaliśmy, więc dwustulitrową bekę szybko i skutecznie zawiani poszliśmy spać.
Służba w milicji klanowej trwa pięć lat, z czego pierwsze dwa spędza się w koszarach a świat zewnętrzny widuje jedynie dwa razy w roku – na Święto Bogów i Święto Przodków. Kolejne trzy lata to patrole uliczne i po wachcie powraca się do domu. Ja byłem szczęściarzem, lecz jak dziś już wiem miałem cholernego pecha. W trzecim roku służby dostałem awans na sierżanta. Zaczęły się spekulacje i podszepty, jakim cudem taki młody krasnolud jak ja załapał się na wyróżnienie. Możecie wierzyć lub nie, ale zapracowałem na niego uczciwie nie będąc nawet świadom zamiarów moich przełożonych. Podejrzewam, że sierżant Bazrak miał coś wspólnego z moją nominacją. Nie zmieniało to jednak stanu rzeczy – zostałem najmłodszym sierżantem w Marchii a może nawet i w Królestwie.
Na uroczystościach nie zabrakło ojczulka, braci, połowy rodziny i oczywiście Babki Brom. Przybyła ubrana odświętnie i nie szczędziła łez. Podobnie ojciec. Zresztą krasnoludy wiedzą, kiedy można uronić kilka łez nie to, co ludzie czy elfy. Po oficjalnych obrządkach (awansowano nie tylko mnie, ale również dziewięciu starszych już braci) udaliśmy się na przyjęcie. Babka Brom rzekła wówczas słowa, które krążą po mej głowie do dziś dnia a minęło od tamtego czasu kilka ładnych lat.
Pamiętam, że siedziałem przy ojcu, Babka zajmowała honorowe miejsce matrony rodu. Piliśmy, żartowaliśmy, opowiadałem o codziennych obowiązkach. Ojciec wspominał swoją służbę a z kolejnymi kuflami piwa jego oczy robiły się coraz bardziej szkliste. Wtedy Babka przerwała nam i rzekła:
- Daraku, synu Whurtena, mężny i zacny potomku Klanu. Rada jestem oglądać twe zwycięstwo nad samym sobą. Wróżę ci przyszłość bohatera i jakem tutaj siedzę powiadam ci, że Przodkowie przyjmą twego ducha z otwartymi ramionami.
Babka rzadko używała patetycznego tonu. Zawsze była poważna, kiedy trzeba wesoła lub smutna. Jednakże, aby tak mówiła słyszałem jeno raz po śmierci matuli. Nie pocieszała wtedy ojca po prostu opowiedziała mu legendę o bogu z gór i jego lubej. Nie pamiętam obecnie całości, więc jej tu nie przytoczę.
Babka Brom była najstarszą krasnoludką w Marchii i ustępowała jedynie dwóm innym krasnoludom w Królestwie. Miała pięćset osiemdziesiąt lat i przy Wiggu Brodatym, który dożył sześciuset siedemdziesięciu to był dobry wynik. Trzymała się też nieźle. Gdy widziałem ją przed wyruszeniem do Dar-Azrak miała mniej zmarszczek niźli trzystuletni tato. Siwiutkie, prawie białe włosy wiązała zawsze w nienaganny warkocz. Jej dwukolorowe oczy zawsze mądrze patrzące tylko wieczorami potrzebowały szkieł poprawiających ostrość widzenia. Lewe oko błękitne, prawe brązowe. Nieznajomy mógłby się owych oczu przestraszyć gdyż wpatrywały się w rozmówce tak jakby spoglądały w samą duszę. No i sposób mówienia. Nigdy w swym życiu nie spotkałem równie stanowczego i mocnego a zrazem delikatnego i przyjemnego głosu. Nie był on wyuczony czy sztuczny. Możliwe jednak, że Babka przez stulecia nabrała takiej wprawy w erudycji, że sama nie była świadoma tych dwóch brzmień. Zdarzało się, że podejrzewano ją o szarlatanerię. Wielu mówiło „W Babce siedzi diabeł”, „Ona ma w sobie kogoś jeszcze, to nienormalne”. Babka nie słyszała tych wypowiedzi jednak doskonale wiedziała, co o niej się gada.
Nie zmienia to jednak tego, że Babka Brom była i będzie największą osoba, którą spotkałem. Nawet dnia, gdy miałem zaszczyt rozmawiać z Królem po bitwie nad rzeką Horst. Nawet, gdy jego słowa układając się w kwiecistą mowę przechodziły w proste słowa żołnierza po zwycięstwie. Nawet, gdy postawa Króla w zakrwawionej zbroi nadal przedstawiała sobą „Jestem Władcą”. Nawet wtedy nie umywał się do Babki. Potwierdzić to może grono mej rodziny jak i wielu, wielu innych krasnoludów. No i ludzie bali się Babki, każdy jeden. Nie ważne, kim byli. Czy to kupcy, czy szlachciury. Babka był dla nich demonicą w krasnoludzkiej skórze. Nie ważne, że właśnie powiedziała, że odzyska stracone podczas napadu złoto on myślał tylko o tym, że to Babka jest odpowiedzialna za napad, a złoto, które otrzyma będzie albo fałszywe albo przeklęte. Babka nie wykorzystywała tego, brońcie Przodkowie! Z pożałowaniem dla marnej ludzkiej rasy zawsze uśmiechała się z kwaśnym akcentem i ignorowała wszystkie przejawy strachu w ludzkim zachowaniu. Jednakże nigdy, przenigdy nie starała się odwieść ludzi od takiego zachowania. W tej kwestii była niewymiernie neutralna. Nie wiem, czemu. Być może Babka, choć trochę lubiła takie zachowanie ludzi. Dla mnie Babka była po prostu Babką Brom.
Gdy otrzymałem oficjalny rozkaz przeniesienia do Dar-Azrak byłem już w armii nie w milicji. Trzeci Pułk Północnej Marchii był moim domem przez cztery lata. Stacjonowaliśmy w Forcie Bergzan. Jednak wieść o przeniesieniu nie zastała mnie tam, lecz w domowym zaciszu, w trakcie przepustki. Teraz już wiem, po co ją dostałem.
Głośne walenie do drzwi. Ojciec właśnie prezentował mi dzieła Delgrima (następny miał być topór Dolgrena). Urwał w pół słowa. Babka siedziała przy ognisku wertując starą księgę Klanu i od czasu do czasu uśmiechała się do siebie. Jej bielutkie włosy lśniły w blasku ogniska. Pierwsze pukanie w odrzwia nie przykuło jej uwagi. Gdy zapukano ponownie oderwał wzrok od tomu i spojrzała na drewniane drzwi tak jakby chciała je spalić wzrokiem.
- Kogo niesie o takiej porze. Słońce dawno schowane, księżyc na niebie. – jęknął ojczulek. Dolgren tymczasem był już w połowie drogi do wejścia. Otworzył drzwi. Dwóch zbrojnych przekroczyło próg bez zaproszenia. Już wówczas wiedziałem, że nie są stąd. Nikt nie śmiałby wejść do domu Babki bez wyraźnie słyszalnego zaproszenia. Nikt. Nikt miejscowy.
Ich płaszcze były przemoczone. Na dworze lał rzęsisty deszcz. Jeden młodszy krasnolud, nie widziałem jego stopnia, ukłonił się lekko domownikom i zasalutował w moją stronę. Drugi stał za nim.
- Sierżancie Darak Płonąca Broda z rozkazu generała Narula dowódcy Północnej Armii, w której skład wchodzi Trzeci Pułk Północnej Marchii zostaje pan przeniesiony na teren działań wojennych do twierdzy Dar-Azrak. – to mówiąc wyjął zapieczętowany zwój spod płaszcza i wręczył mi go.
- Powodzenia – szepnął na odchodne.
Po chwili byliśmy sami. Ja, bliźnięta, ojciec i Babka. Przeczytałem pobieżnie list od generała, który wysyłał mnie jednym słowem - na wojnę.
- A więc jedziesz na koniec świata – takim zdaniem podsumowała to Babka.
- Ja…
- Synu! – ojciec wziął mnie w objęcia. Po jego twarzy lały się strugi łez. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że płacze ze smutku.
Gdy uwolnił mnie ze stalowych ramion kowala, szczerzył się do wszystkich wkoło.
- Mój synalek jedzie na wojnę! Będzie ścinał łby orkom i patroszył im bebechy! Trza to oblać. Ale tak po krasnoludzku! Chłopaki – zwrócił się do bliźniaków – Żywo, żywo do familii wieści roznieść. Niech zbierają się jak stoją. Mój syn jedzie na wojnę!
I w ten oto sposób trzy czwarte Klanu przybyło na tatowe wezwanie. Hulanka trwała dwa dni. Ojciec nie trzeźwiał ja odstresowałem się trochę no, bo w końcu do armii wstąpiłem nie po to, aby siedzieć na dupie w koszarach i czekać aż wróg zapuka delikatnie po elfiemu, a my mu otworzymy, uśmiechniemy się i damy pozabijać. Gdy pierwszy strach minął jego miejsce zajęło uczucie podniecenia. Przez te kilka dni dzielące mnie od wyjazdu podniecenie przeszło w zniecierpliwienie a potem, na dzień przed wyprawą, w złość spowodowaną tak długim oczekiwaniem.
A teraz, gdy tych dwóch knypków ignorowało moje zwierzchnictwo znów tęskniłem do domowych pieleszy. Westchnąłem. Strzepałem nadmiar śniegu z zimowej kurty, dłoń oparłem na toporku zatkniętym za pas i stanowczo rzekłem
- Ejże, fakt faktem, żeście wyrośli bardziej niż moja broda, ale ten młot – tu wskazałem naszycie na ramieniu – mówi coś innego. Dalej ściągać dupy z kucy i równać krok z resztą kompanii.
Po Barelu spodziewałem się odpowiedniej reakcji. Na pierwszy rzut oka widać było, że to wojownik z krwi i kości, który awansu nie dostał jeszcze tylko, dlatego, że sobie nie zasłużył, lecz dla siebie już dawno był sierżantem a nawet porucznikiem. Barel wstrzymał kuca, zawrócił i na samiutkim końcu tuż za Fermarem zeskoczył na ziemie. Bez słowa, zimno, po żołniersku.
Merw zrobił dokładnie tak jak sądziłem. Z kwaśną miną kogoś, kto nie nawykł do słuchania czyichkolwiek poleceń spojrzał na mnie wrogo. Zacisnąłem dłoń mocniej na toporze i odwzajemniłem spojrzenie. Wiedziałem, że z tym krasnoludem nie ma żartów i nie będzie łatwo. Gdybyśmy mogli cisnęlibyśmy w siebie piorunami. Jednakże po chwili Merw prychnął pogardliwie i zsiadł z kuca. Od niechcenia zasalutował i podobnie jak ja przed chwilą strzepał śnieg z ramion i brody.
- Rozkaz sierżancie – burknął.
Nie odpowiedziałem. Do czasu, aż nie znajdziemy się w bezpiecznych murach twierdzy nie chciałem konfliktu z tym krasnoludem. A na pewno nie z takim, co nosi bliznę przebiegającą przez cała twarz.
- No to jak wszyscy słyszeli – zwróciłem się przez ramię do chłopaków – Oddział równym krokiem marsz i podziwiać monument.
Uśmiechnąłem się lekko gdyż przyłapałem się na tym, że mówię prawie jak Babka Brom.
I szliśmy tak brnąc przez świeży śnieg, prowadząc kuce obok. Ośmiu krasnoludów, którzy zamarudzili w przełęczy z powodu lawiny. To przez nią nie spojrzeliśmy na Dar-Azrak za dnia. Lecz i tak była dobrze widoczna. Przykryta czapą śniegu, oświetlona przez pochodnie. To tu mieliśmy spędzić najbliższy rok czy dwa. Możliwe, że przyjdzie zginąć z ręki orka. Bo to, że spotkamy te parszywe mordy nie było wątpliwości. Po coś generalicja wysyłała nowe oddziały a my nie byliśmy jedyni. Reszta pułku już dawno przybyła na miejsce. Pułkownik Barri Twardy Młot szczęściem od bogów przeszedł tuż przed lawiną.


01 lis 2008 23:51:38
Zobacz profil
Użytkownik

Dołączył(a): 14 lis 2008 16:52:15
Posty: 28
Post 
O rany! Jakiś talent nam się trafił, prawdziwy samorodek!!! Twoja żona ma zdecydowanie rację- nie powinieneś się opierać, Twoim powołaniem jest pisać i to jak najwięcej. Przewyższasz piszących tu (zwykle nastolatków) o klasę, albo i więcej (o ile można ich z Tobą porównywać)...
Ciekawe dialogi, barwne postacie, żywa akcja (a przy tym bez sztucznego pośpiechu) oraz bogata wyobraźnia autora- to moja ocena


20 lis 2008 17:10:56
Zobacz profil
Użytkownik

Dołączył(a): 01 lis 2008 18:10:13
Posty: 12
Post Krasnoludzka Twierdza - fragment drugi
Rozdział drugi

Dar-Azrak

Nie powitały nas fanfary czy odgłosy rogów. Gdy byliśmy tuż przed wrotami jakiś krasnolud zakrzyknął
- O, a już myśleli, że jutro ośmiu trupów przyjdzie nam szukać.
Jak sami widzicie powitanie nie należało do najprzyjemniejszych.
Wielkie wrota szczęknęły i usłyszeliśmy odgłosy obracających się zębatek. Lewe i prawe skrzydło powoli otwierały się. Wyglądało to trochę jakby góra rozdziawiała paszczę, aby nas pochłonąć.
Gdy przejście zrobiło się odpowiedniej wielkości, oczywiście odpowiedniej w mniemaniu operującego mechanizmem otwierającym ruszyliśmy przed siebie, gęsiego, ledwo się mieszcząc, wprost w trzewia Dar-Azrak.
Pierwsza sień tylko z pozoru wydała mi się małą. Sufit był tu na wysokości około siedmiu metrów, lecz szybko spadał w dół, aby utworzyć sklepienie wysokości około półtora metra. Sprytne rozwiązanie przewidujące scenariusz wtargnięcia do środka wroga – wroga, którego przeciętny woj mierzy sobie pond metr siedemdziesiąt pięć, czyli ork lub elf. Z sieni tej rozchodziły się cztery korytarze. W lewo, w prawo i dwa w głąb góry.
Krasnolud, którego głos słyszeliśmy przed wejściem nadszedł z prawego korytarza. Miał brązowy zarost. Jego nos łamany był chyba pod każdym kątem i w każdym miejscu. Nie zadał sobie trudu, aby zasalutować tylko poklepał mnie po ramieniu i rzekł uradowany
- No to witamy w Dar-Azrak chłopaki. Szybko zapierniczajcie się zameldować i do koi.
Nie dane mi było odpowiedzieć, bo oto nadszedł pułkownik Barri. Krępy krasnolud ciągle w zbroi, choć przybył tu z pewnością kilka dobrych godzin temu. Wszyscy jak jeden mąż wypięliśmy pierś i zasalutowaliśmy.
- No nasi dezerterzy wreszcie raczyli przywlec swoje dupska w miejsce docelowe.
- Tak jest panie pułkowniku – odpowiedziałem – Melduję, że zatrzymała nas lawina na przełęczy tuż przy Górze Diabła. Skład Szóstego oddziału niezmieniony, stan pełny.
- Miło mi to słyszeć Darak – pułkownik wysilił się na uśmiech – Rozgrzejcie się w kantynie i zapierdalajcie się zameldować. Nie chcę, aby Stailin… generał Stailin ścigał was za niedopełnienie formalności.
- Tak jest – ryknęliśmy chórem.
- Chłopaki słyszeliście. Marsz do kantyny.
I stali tak jak kołki gdyż nikt nie wiedział gdzie jest rzeczona kantyna.
- Zaprowadzę was chłopaki – odezwał się krasnolud, który powitał nas pierwszy.
- Jestem Hred – wyciągnął grubą dłoń
- Darak – rzekłem ściskając prawicę Hreda. – Prowadź.
Kantyna, jak się dowiedziałem była jedną z czterech. Trzy przysługiwały wojskowym a jedna przeznaczona była dla cywilnej załogi Dar-Azrak. Poza wielkimi ławami i stołkami nie było zbyt wiele sprzętów. Kilka beczek stało pod północną ścianą. Z kuchni doszły nas zapachy gulaszu i piwa. Mój żołądek od razu zapowiedział, że pochłonie dwie duże porcje. W pomieszczeniu nareszcie panowało przyjemne ciepło i mogliśmy zrzucić z siebie grube kurty, które zamieniły się z mokre i jeszcze cięższe grube kurty, gdyż śnieg na nich roztopił się i wsiąkł. Zrzuciłem swoją i machnąłem ją pod ścianę. W kuchni trzech kuchcików już nalewało strawę do drewnianych mis. Chłopaki z oddziału ochoczo ruszyli w ich stronę. Ja odczekałem chwilę i zagadnąłem Hreda
- Jak sytuacja?
Ten spojrzał na mnie wzruszył ramionami, odkaszlnął i rzekł
- Stabilnie, ale orczasy cuś szykują. Cicho u nich jak w polu. Zwiad nie przyniósł wieści. Część chłopaków nie wróciła.
Po tych słowach poczułem mrowienie na karku, które nagle przeszło w zimne ukłucie z tyłu głowy. Kurwa! Przecież on mówi o żywych krasnoludach. Przecież tu zabija się, aby przetrwać, aby wygrać. Dotarło do mnie, że jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. Uczono mnie tego, lecz trening na słomianych chochołach a prawdziwa walka nie mają ze sobą nic wspólnego. Podejrzewam, że cześć moich podkomendnych również ma podobne odczucia. Poczułem dreszcz przechodzący mi po plecach. Jak na drewnianych nogach podszedłem do kuchty i wziąłem swoją strawę.
- Sierżancie – zagadnął Gral, gdy usiadłem przy nim – Dobrze się sierżant czuje?
Nie odpowiedziałem mu od razu. Sprawiałem wrażenie jakbym go w ogóle nie słyszał. Gdy wreszcie jego słowa dotarły do mnie wysiliłem się na suche „Tak” i począłem jeść. Żołądek jednak zrezygnował z drugiej porcji a nawet podziękował za całość pierwszej. Piwo stało nietknięte. Przyłapałem się na tym, że cały oddział patrzy się na mnie tempo.
- Czego? – zapytałem po chwili
- Sierżancie… - zaczął niepewnie Fermar – Mieliśmy…
- Mieliśmy się zameldować – wszedł mu w słowo Barel – Na coś czekamy?
- Yyy… Nie. Podnosić dupska i jazda. Mam nadzieję, że Hred nas tam zaprowadzi.
Ale Hreda już dawno nie było. W kantynie pod moją „nieobecność” pojawiła się za to spora grupka nowych krasnoludów. Okazało się też, że zjadłem jedynie połowę porcji gulaszu.
- Hej – zagadnął Barel do przechodzącego niskiego krasnoluda – Gdzie się mamy zameldować?
- A to wyście są ci zaginieni…
- Nie kurwa, trzy zielone gobliny…
- Barel! – uciąłem mu krótko. Zamilkł z niechęcią. Niski krasnolud spoglądał raz na mnie raz na Barela.
- Więc? – spytałem niskiego.
- Na drugim poziomie wam pokażą.
Na drugi poziom prowadziły dwie windy obsługiwane skomplikowanym mechanizmem i cztery klatki schodowe. Poszliśmy schodami, na których z powodzeniem mogło się minąć dwóch krasnoludów. Tu znów ciepło dawały jedynie pochodnie palące się na ścianach. Szliśmy parami. Ja i Barel podążaliśmy przodem. Była to kolejna demonstracja wyższości tegoż krasnoluda nad resztą oddziału. Zamierzałem z nim o tym pomówić w najbliższej przyszłości. Teraz nie było czasu.
Weszliśmy na drugi poziom. Kilku maruderów krzątało się po korytarzach. Echo niosło nasze niepewne kroki, które mówiły wszystkim „Oto przybyli nowi. Mięsko dla orasów”. Zagadnąłem jakiegoś sierżanta i ten wskazał mi drogę do punktu meldunkowego. Tam jakiś porucznik kazał czekać na oficera. Po niespełna chwili zjawił się zaspany i jadący na kilometr piwskiem kapitan. Nowa moda na zaplatanie warkoczy na brodzie najpewniej ominęła Dar-Azrak gdyż on jak większość krasnoludów w twierdzy nosiła staromodny splot. Dwa warkocze po bokach i krótszy w środku. Teraz nosiło się także luźne włosy opadające miedzy warkoczami a także dodawało się ozdoby w postaci misternie rzeźbionych czaszek lub innych motywów. Jednakże jego czarna broda była nie tylko niemodna, ale również zatęchła i brudna. Brązowe oczy świdrowały każdego w pijackim spojrzeniu. Zasalutowaliśmy niepewnie.
- No hołota. Coście kurwa tak późno. Sierżancie Reft ruszcie dupę. Trza poznać naszych gości.
Sierżant wyglądał jak koszmar. Jego twarz nosiła ślady poparzenia a broda i włosy wyrastały z niej raptem na cal. O brwiach czy rzęsach nie było nawet mowy. Spojrzałem po chłopakach. Jedynie trzy twarze zachowały spokój. Barel, Merw i Burkt. Reszta wpatrywała się w sierżanta z wytrzeszczonymi oczami. Podobnie ja.
- Co tak patrzycie jełopy? – przywrócił nas do porządku kapitan – Nie widzieliście weterana Miotaczy Żywego Ognia!?
Nic to nam nie mówiło i miało nie mówić jeszcze przez najbliższy czas.
Rozpoczęliśmy normalną procedurę. Najpierw ja podałem swoje imię stopień i jednostkę. Kapitan siedział za wielkim, topornym stołem na równie topornym krześle. Wygody, nawet dla kadry oficerskiej, były ograniczone do minimum.
Przyszła pora na resztę oddziału w alfabetycznej kolejności. Aby nie było Barel znów był pierwszy. Wystąpił dumnie naprzód i rzekł
- Barel, wojownik, Fort Merthern z Południowej Marchii. – jego głos nie pozostawiał wiele do życzenia. Urodzony wojownik, wyszkolony i (prawie) zdyscyplinowany.
- Piszą tu – odezwał się kapitan – Że wszczęliście pięć bójek w tym dwie w koszarach. Raptus z ciebie Barel.
- Tak jest, panie kapitanie.
Kapitan pokiwał głową.
- Nadasz się. Lubimy takich jak ty. Szczególnie, gdy wyrywają się przed linię na froncie i wpadają jak żywa śmierć w szeregi wroga. O tak. Następny.
- Bruin, diuk, Fort Kaas, Wschodnia Marchia
Sierżant Reft wstał i podszedł do Bruina. Ja syknąłem przez zęby. Modliłem się w duchu, aby Bruin nie palnął jeszcze czegoś podobnego.
- Coś powiedział kurduplu? Widzę tu szeregowego wojaka a nie panicza w jedwabiach.
- Jestem pierwszym synem… - no i palnął.
Nie dane było skończyć Bruinowi gdyż ciężka pięść sierżanta wylądowała na jego twarzy. Głowa krasnoluda odskoczyła a sam Bruin zatoczył się i ległby gdyby nie Gral, który złapał go w ostatniej chwili.
Krew zalała blond wąsy i brodę Briuna. Nadal oszołomiony, z niewielką pomocą Grala podniósł się do pionu. Napotkał tam twarz kapitana.
- Synu – rzekł poważnie do Bruina – Tu nie czas ani miejsce pierdolić o tytułach. Mógłbyś być synem samego Króla. Jednak dopóty, dopóki na ramieniu nie będziesz miał naszywki dwóch młotów i kowadła nie śmiej wybijać się przed szereg. Zrozumiałeś? Sierżant dał ci lekcję, którą powinieneś zapamiętać. W wojsku wszyscy są równi. Wszyscy wywodzą się z plebsu. Na polu żaden ork nie będzie patrzył czy patroszy chłopa, mieszczucha czy kurwa diuczka z piczej wólki. Zrozumiałeś? A takim zachowaniem trafisz na front już jutro i twoje dupsko nie odsiedzi swojego w przytulnych murach twierdzy.
Bruin nie odpowiedział. Teraz miało dostać się mi.
- Sierżancie – zwrócił się do mnie kapitan – Niezbyt to wygląda. Czemu nie trzyma pan swoich podwładnych w ryzach?
- To się więcej nie powtórzy panie kapitanie – rzekłem.
- Ja myślę.
Kapitan powrócił do wertowania naszych dokumentów.
- Burkt, wystąp.
Sześciopalcy krasnolud stanął przed kapitanem.
- Burtk, wojownik, Fort Bergzan, Północna Marchia.
Kapitan spojrzał na jego dłonie.
- A co to za deformacja? Czy trzema palcami da się trzymać topór?
W głosie kapitana było słychać pogardę, jakiej nie słyszałem dawno u żadnego krasnoluda.
- Da się – odparł krótko Burkt. O dziwo użył tego samego pogardliwego tonu co kapitan. Lubiany przez wszystkich sierżant Reft już ruszał ku Sześcioplcemu, gdy nagle kapitan powstrzymał go gestem dłoni.
- Cóż, jakby się nie dało nie przysłaliby cię tu, prawda?
Burkt był widocznie zadowolony z siebie. Wrócił do szeregu.
Fermar o łysej czaszce i krótkiej brodzie bez ozdób wystąpił naprzód. Jego szpiczasty nos rzucał śmieszny cień na ścianie komnaty.
- Fermar, wojownik, Fort Bezgran, Północna Marchia.
Kapitan zwilżył wargi i popukał palcem w papiery Fermara.
- Jak będziesz miał pecha synu, z takimi papierami trafisz do Rozbrajaczy.
Fermar milczał nie rozumiejąc, o co chodzi przełożonemu.
- Drugi Oddział Zwiadowczy. Popularnie zwani Rozbrajaczami. Zajmują się wypadami na teren wroga i psują ich machiny tak aby ci zorientowali się dopiero gdy przytaszczą ten złom na pole bitwy. Skład oddziału zmienia się szybko synu. Ciężko jest dostać się do obozów wroga a jeszcze ciężej z niego wydostać na własnych nóżkach.
Krew z twarzy Fermara odpłynęła i słyszałem jak przełyka ślinę.
- No, na razie synu mają komplet, ale… He, he. Wracaj na miejsce.
- Gral, Runotwórca, Fort Bezgran, Północna Marchia.
- Runotwórca… No, no. Synu szanujemy waszą pracę. Może i nie machacie bronią tak jak wojownicy, ale wasze runa ratują dupki chłopaków. A i potrafią trochę napsuć w szeregach wroga. Postaramy się abyś przydał się w Dar-Azrak, jak to mówią, optymalnie.
Następny miał być Merw. Obawiałem się jego meldunku najbardziej. Coś mi mówiło, takie przeczucie, że Merw ma zbyt wiele tajemnic.
Czarnoskóry krasnolud z blizną na twarzy i czarnym jak smoła zarostem stanął naprzeciw kapitana.
- No synu słucham – ponaglił go kapitan.
- Merw Czarnobrody, wojownik z Fortu Kaas we Wschodniej Marchii.
Tym razem kapitan wstał powoli wzrok wlepiając wciąż w papiery Merwa. Wyprostował się i spojrzał na mnie.
- Sierżancie. Co ten żołnierz do mnie mówi?
- Kapitanie…
Wybuch kapitana był bardziej niespodziewany niż duży.
- Kurwa! Przysyłają mi tu samych wypizdków, którzy jak myślą, że sobie pomachają toporem przed nosem orka to już potrafią wszystko! Kurwa – zwrócił się do Merwa – Walczyłeś w bitwie pod Fromg i kurwa nie uczyli tam podstawowych zwrotów do przełożonych!?
- Liczyło się przeżycie a nie dyplomacja, panie kapitanie.
Oficer uspokoił się trochę i popatrzył na mnie z wyrzutem. Nie odezwał się już więcej.
Ostatni był Warsk.
- Warsk, wojownik, Fort Vay, Środkowa Marchia.
- W porządku…
- Kapitanie? – spytał Warsk
Kapitan spojrzał na niego z zaciekawieniem.
- Czego?
- Jakie jest standardowe uzbrojenie załogi twierdzy?
- A po co ci to?
- Ponieważ nie przeszedłem szkolenia w walce toporem. W Vay moi przełożeni byli… pobłażliwi i pozwolono mi pozostać przy moich mieczach…
Kapitan i sierżant popatrzyli po sobie. Po czym wybuchli śmiechem.
- A machaj czym tam chcesz. Abyś nie dał się zabić w pierwszej bitwie. No, a teraz panowie wysuwać do koi. Jutro zacznie się prawdziwy dzień w Dar-Azrak. Witamy na pierdolonym końcu świata.
„Witamy na pierdolonym końcu świata”. To powiedzenie przyjęło się jako powitanie dla nowych. Tak też większość krasnoludów witała się tu zamiast zwykłego „Witaj”, czy „Dzień Dobry”. Mieliśmy je słyszeć przez najbliższy czas jako przypomnienie gdzie trafiliśmy. Było to cholernie trafne.
Gdy oddział był odprowadzany przez sierżanta Refta do strefy koszarowej zagadnąłem do Bruina.
- Przesadziłeś chłopie. Szanuję twój status ale jak już zgłosiłeś się do wojska…
- Nie zgłosiłem się… sierżancie – Bruin zawahał się przed dodaniem „sierżancie”. Mówił trochę niewyraźnie gdyż warga i nos spuchły mu po uderzeniu. Zabrzmiało to jak „Ni zgosiem si sieżancie”
- To co tu do cholery robisz?
- Pomyłka. – uciął krótko rozmowę.
Byłem świadom, że w oddziale mam szlachetnie urodzonego. Syna diuka, lecz nie spodziewałem się, iż będzie on stwarzał problemy dyscyplinarne. Synowie szlachty trafiali do milicji klanowej jako normalni żołnierze. Jednak zawsze pod koniec służby obowiązkowej przenoszono ich na rok do szkoły podoficerskiej gdzie otrzymywali stopień porucznika i albo kończyli służbę albo trafiali do spokojnych fortów w Środkowej lub Południowej Marchii. Bruin jednak przedstawiał sobą klasyczny przypadek pierwszego syna. Z pewnością ojciec jego nie był już za młody i Bruin miał odziedziczyć po nim tytuł. Jednak na pewno miał młodszych braci lub brata, który uplótł intrygę. Bruin miał iść na front jako zwykły żołdak i aby było ciekawiej zginąć na niej. Cóż, postanowiłem zbadać sprawę jaśniej, gdy tylko czas mi pozwoli.
Sierżant prowadził nas do celu. Szliśmy ciasnym i słabo oświetlonym korytarzem, co wprawiło mnie w stan znużenia po całodziennej podróży. Zresztą i tak byłbym zmęczony, atmosfera nie miała z tym nic wspólnego. My krasnoludy jesteśmy twardzi i wytrzymali. Czasem jednak te dwie cechy robią sobie wolne. Tak jak dziś. Popatrzyłem na moich podwładnych. Warsk i Fermar szeptali coś między sobą. Merw chwalił się głośno Barelowi nocą z jakąś krasnoludką.
- A mówię ci, że nawet sobie nie wyobrażasz, co potrafiła zrobić z brodą.
Obaj zaśmiali się lubieżnie.
Ja tymczasem począłem się rozglądać. Już wcześniej zauważyłem, że część drzwi wygląda inaczej. Były solidniejsze a po bokach, na ścianie znajdowały się dźwignie i pokrętła. Takie wynalazki spotykaliśmy, co trzy pary drzwi. Zawsze naprzeciw siebie. Postanowiłem zagadnąć Refta, lecz Fermar był pierwszy.
- Sierżancie, jeśli można, co to za mechanizmy? Do czego służą?
Reft nie odpowiedział od razu. Zatrzymał się przed jedną z wajch. Oddział również stanął. Sierżant pociągnął za jedną dźwignię i kazał zrobić to samo z tą przeciwległej ściany. Obydwoje drzwi otwarło się w ten sposób, że blokowały korytarz. Gdy Reft obrócił sporej wielkości koło w lewo ja obróciłem swoje. Słychać było pracę kół zębatych gdzieś w ścianie.
- Teraz spróbujcie się przedostać przez tą barykadę. – rzekł sucho nasz przewodnik.
Fermar naparł całą siłą na połączone drzwi. Barel i Merw przyłączyli się do niego. Ani drgnęły.
- A koła po drugiej stronie? – spytał Fermar – Nie da rady przy ich pomocy…
- Mechanizm działa skokowo. Jeżeli zablokowałeś barykadę z tej strony wróg nie ma szans odblokować z drugiej. To na wypadek gdyby komuś udało się wtargnąć do środka.
- Barykada – odezwałem się - może odciąć załogę od zajętych korytarzy lub gdy postawi się dwie uwięzić wroga na dobre.
- Zgadza się – odparł znów sucho Reft. W tym nikłym świetle jego twarz wyglądał upiornie. Podejrzewałem, że nie tylko twarz, ale także dłonie, które krył w rękawicach, miał poparzone. Nie ciekawiło mnie jak to się stało, nie miałem w zwyczaju wścibiać nochala w dupę orkowi, lecz próbowałem sobie wyobrazić ogrom bólu, jaki musiał wycierpieć ten krasnolud.
Reft odblokował mechanizm i drzwi zamknęły się.
- A co jest z tymi drzwiami? – spytał Fermar
- Kwatery. Właśnie obudziliśmy kilka toporów. Może pomyśleli nawet, że to inwazja, he, he.
Zaśmialiśmy się wraz z Reftem. A jednak nie jest to taki zimny i chłodny krasnolud, za jakiego go miałem. Na pewno przeszedł swoje. Na pewno. Jednak gdzieś pod tą spaloną skórą siedział swojak, brat topora i równy chłop.
Dotarliśmy w końcu do naszej kwatery. Znajdowała się dokładnie w połowie długiego na dwieście metrów korytarza. Reft wpuścił chłopaków zamknął drzwi (zwyczajne) i zatrzymał mnie na słówko.
- Bracie – zaczął – Jeszcze jedno. Każdy dowódca w wypadku inwazji wie jedno. Na początku i na końcu każdego korytarza jak ten znajduje się mechanizm niszczący. Gdyby barykady zwiodły lub zostały uszkodzone są tam ukryte dźwignie. Jedynie pierścień, który nosisz a także każdy pierścień poruczników, kapitanów i tak dalej aktywuje ten mechanizm.
- Co on robi? – spytałem
- Zawala korytarz i grzebie wszystkich, którzy tam są.
Po tych słowach odszedł w kierunku, z którego przyszliśmy.
- Bywaj – pożegnałem się. Nie odpowiedział.
Z takim oto optymistycznym akcentem wszedłem do kwatery. Nie była mała, co mnie mile zaskoczyło. Na samym środku stał spory drewniany stół i kilkanaście taboretów. Przy lewej i prawej ścianie po pięć koi, pod każdą mała skrzynka na ubrania i rzeczy osobiste. Jedna koja naprzeciw wejścia. Przy niej też niewielka toporna skrzynia. W rogach stojaki na broń. Po prawo znalazłem pompę wodną i wiadro. Gral właśnie kończył je napełniać. Chłopaki już pozajmowali swoje miejsca. Merw rozłożył się na wznak i w tym, co miał na sobie chrapał. Ja również nie zmierzłem długo czekać. Wziąłem pełne wiadro przemyłem twarz i ległem na wolnej koi.
- Sierżancie, ale to bydle wielkie – rzekł Warsk.
- Mhm – odparłem.
- To chłopaki? Witamy na pierdolonym końcu świata – Warsk udawał lekko pijany głos kapitana.
- Zamknąć dupy – usłyszałem Merwa – Tu się śpi.
- I tu się zgodzę - rzekłem – Jazda chłopaki.
Na moją komendę wszyscy już wygodnie układali się do snu. W komnacie zapanowała cisza. Runa ognia lekko tlące się na suficie powoli przygasały. Nie wiem na jakiej zasadzie to działa nie jestem Runotwórcą. Myślałem, że nie zasnę jednak sen zmorzył mnie szybko. Zasnąłem snem bez snów.
Obudziły mnie dziwne odgłosy dochodzące z kwatery. Rozpoznałem głos Burkta. Mamrotał przez sen. Już zamierzałem wstać i dać mu solidnego kopa w dupę, gdy pomrukiwania i jęki przerodziły się w składną mowę.
- Mgła… zielona… wszędzie zielona śmierć… uciekajcie… sierżancie… nie… oni muszą mieć szansę… sierżancie…
Umilkł. Znów zapadł w miarowy sen. Słyszałem jego oddech. Któryś z chłopaków pierdnął głośno, drugi począł chrapać. Zasnąłem ponownie. Burkt nie odezwał się już tej nocy, albo nie gadał tak głośno, aby mnie obudzić.


Powyżej drugi rozdział. Czekam na konstruktywną krytykę. Dziękuje za poprzednią.

Edit by Mori: Skleiłem tematy, by łatwiej było się zapoznać z całością.


24 lis 2008 22:31:59
Zobacz profil
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 3 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 0 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do: