Teraz jest 29 mar 2024 2:27:12




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
Mephistopheles - pierwszy rozdzial ksiazki 
Autor Wiadomość
Post Mephistopheles - pierwszy rozdzial ksiazki
Witam,

Poniżej przedstawiam Wam pierwszy rozdzial mojej książki którą napisałem mając lat 16-17 (czyli jakieś 6-7 lat temu). Mimo prostego- wręcz banalnego języka da się wytrzymać a fabuła według osób które mialy okazje przeczytać całość uznana została za całkiem całkiem ;)

Rozdział polecam czytać przy muzyce Prodigy szczególnie przy opisach walk.
W krótkim streszczeniu: Akcja dzieję w alternatywnej do naszej rzeczywistości - inspiracją były własne doświadczenia oraz film "Nieśmiertelni". Życzę miłej lektury :)

Rozdział I

Dzień wstał piękny. Słońce błyszczało już na jasnym nieboskłonie wdzierając się w nawet najmniejszą szparę szczelnie zasłoniętych okien. Chłopak, może siedemnastoletni wstał i odsłonił żaluzje. Promienie odbijające się od śniegu, zalegającego na zewnątrz, oślepiły go. Zakrył oczy ręką, aby znów mógł spojrzeć na krajobraz Łodzi... Szare miasto, z ciemnymi budowlami i rzadko pojawiającymi się drzewami. W oddali piętrzyły się wieżowce i kominy elektrociepłowni.
Spojrzał na termometr, który wskazywał kilka stopni po niżej zera, jednak u niego w pokoju było bardzo ciepło. Teraz dopiero poczuł nieprzyjemny smak w ustach, który został mu po wczorajszej imprezie.
-Za dużo wypiłem i wypaliłem- pomyślał czując nieprzyjemnego kapcia w ustach. Skierował się do łazienki, aby umyć swe lekko żółtawe zęby pokryte sadzą z papierosów i kawy. Spojrzał na zegarek... obie wskazówki były na dwunastej. Została mu jeszcze godzina na umówione spotkanie. Jako, że dziś była sobota pracująca, jego rodziców nie był w domu. Śniadanie przykryte talerzem nie wyglądało zbyt zachęcająco, jednak nie chciało mu się robić innego. Zrobił sobie kawę, aby lepiej rozpocząć dzień. Włączył telewizję, w której leciały akurat tylko seriale brazylijskie. Z uśmiechem na ustach zaczął oglądać jeden z nich wpatrując się w ciut przykrótkie miniówki pokazywanych tam aktoreczek. Poszedł do pokoju i sprawdził spodnie, z których niestety wyjął pustą paczkę fajek
-No tak- pomyślał- dałem wczoraj wszystkie Andrzejowi...- wkurzony rzucił pustym pudełkiem w kąt. Znów spojrzał na zegarek. Do pierwszej brakowało już tylko dwudziestu minut. Zarzucił na siebie dresy, spojrzał jeszcze na nie zaścielone łóżko i kilka talerzy w zlewie...
-Matka przyjdzie, to będzie miała zajęcie- pomyślał. Złapał klucze, wziął trochę kasy i wyszedł zamykając dobrze drzwi.
Mieszkał na trzecim piętrze w bloku. Schodząc po schodach szybko zarzucał na ramiona flek. O czapce, szaliku i tym podobnych pierdołach nie pamiętał, zresztą nie miał już czasu. Kumple z ośki zapewne już czekali.
Na dworze było zimno. Szybko się zgarbił po poczuł zimno przenikające przez jego kości
-Kurwa! Ale piździ- przeklął, szczękając zębami. Mimo, że miał mało czasu, skierował się najpierw do swego ulubionego kiosku na uboczu, aby zakupić sobie kilka fajeczek.
-Dzień dobry, pani Helenko!
-Dzień dobry
-Trzy... a niech tam! Pięć LM-ów mocnych i paczkę zapałek...
-1,60zł- usłyszał. Odliczył równą sumę i popatrzył na pozostałą złotówkę. Wziął papierosy chowając je do kurtki. Zawahał się jednak. Do fleka poszło tylko cztery. Szczęśliwy i zadowolony, że może sobie zapalić zaczął krzesać zapałki o draskę. Na początku nie chciała odpalić, lecz już po chwili drewno zapłonęło pomarańczowym płomieniem. Szybko przystawił go do fajki. Po chwili już buchał kółeczka idąc przez ulicę Białostocką. Przeszedł obok nowo otwartej pizzeri i skierował się w stronę McDonald’s. Puszczając kłęby dymu lewą ręką odnalazł ostatnią złotówkę...
-Dobrze, że dziś idę na zarobek- zamruczał pod nosem i spochmurniał. Nie lubił tego, lecz nie miał wyboru. Nowe drechy, płyty i inne rzeczy kosztowały, a starzy odcięli dopływ gotówki za słabe stopnie. Jakoś więc musiał zarabiać. Wciągnęli go do tego kumple z ośki i jakoś tak już sobie radzi prawie od roku. Właśnie dochodził na miejsce spotkania, gdzie ulica Strażacka przecina Rzgowską. Jego kumple już czekali. Buchali sobie fajki, pociągając co chwila i zacierając ręce z zimna. Większość ubrana we fleki i dresy trzęsło się jak galaretki. Wszyscy mieli zgolone głowy przykryte kapturami o różnych kolorach.
-Witka stary! Co żeś kurwa tak długo robił? My tu marzniemy, a Ty co?
-Po szlugi byłem
-Tak?- popatrzył na niego inny- to poczęstuj. Oj nie rób kuźwa grymasów. Mało razy to ja Ci dawałem?- skłamał, lecz fajkę otrzymał.
-Idziemy?- spytał kolejny.
-Ta... Bo po gnatach piździ tak to się chociaż rozgrzejemy...- poszli prosto w stronę Stawów Jana. Było ich z ośmiu. Ludzie schodzili im z drogi, nie chcąc oberwać od nich. Niektórzy złorzeczyli im nazywali chuliganami, ale oni tacy nie byli. Gdyby to były inne czasy... inne miejsce i towarzystwo może byli by przykładnymi uczniami i dobrymi kolegami, a tak zepchnięci przez system musieli sobie jakoś radzić... nie widzieli innego sposobu... nie znali go.
Przechodzili naprzeciwko komisu samochodowego, gdy ujrzeli chłopaka, może osiemnastoletniego. Ten, gdy ich ujrzał zawahał się przez chwilę, lecz ruszył w ich kierunku. Był to zwykły chłopak jakich wiele. Zwykłe dżinsy, kurtka puchowa i jakieś trapery. Na głowie obowiązkowa czapka. Biedny zbyt ufał temu światu i nie znał go jeszcze od tej strony, jednak to miało się zmienić za chwilę...
-Czekaj, czekaj!!! Gdzie się tak śpieszysz!- krzyknął jeden z bandy w żółtych dresach.- Masz jakąś kasę?
-Nie. Sorry, ale śpieszę się.
-Spokojnie, co się boisz? Pytałem tylko czy miałbyś pożyczyć, bo z chłopakami na wino nie mamy. A gdzie się tak śpieszysz?
-Lekcje angielskiego. Muszę iść, bo mi autobus ucieknie.
-Nie bój. Często jeżdżą- mówił wciąż ten sam. Reszta powoli go okrążała. Nawet tego nie zauważył. W kieszeni ściskał 50zł, które mama dała mu na lekcje. Powoli zaczynał wpadać w panikę, która go paraliżowała, nie pozwalała się ruszyć, stał więc tak czekając na rozwój wydarzeń...
-Muszę już iść...
-Poczekaj. Boże, chłopie, aleś blady! Boisz się nas? Chłopaki on się nas boi! Hehe, nie bój się. Nic Ci nie zrobimy. Czyli mówisz nie masz kasy?
-Nie...- chłopak czuł, że już się nie wywinie.
-Dobra. Wierzymy Ci.- spojrzał na niego, ale na jego twarzy pojawił się wstrętny uśmiech- skoro nie masz kasy, to chyba nie przeszkodzi Ci jeżeli to sprawdzimy?- chłopak zaczął się lekko trząść. Chciał coś powiedzieć, lecz strach szczelnie zamknął mu usta- no to jak? Co znajdziemy to nasze.
-Zostawcie mnie!- wrzasnął chłopak.- Niech mi pani pomoże- rzucił się do przechodzącej kobiety. Jednak szybko znalazł się z powrotem w środku koło.
-Co się pani gapi. Spierdalaj wywłoko, bo Ci wpierdolimy.- Powiedział jeden spokojnie. Kobiecie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nawet się nie obróciła. Nie mogła na to nic poradzić... Takie czasy. Po prostu nie mogła. Cieszyła się, że sama mogła odejść spokojnie. Jej sumienie już dawno zostało zniszczone.
-Wracając do Ciebie. Za to zachowanie- podszedł do chłopaka, który skulił się lekko pod ciosem, który otrzymał w żołądek- masz wpierdol!- zakończył tzw. Chuligan. On już nie miał sumienia. Stracił je dawno temu, gdy przyglądał się jak pijany ojciec, bije matkę... odganiał te wspomnienia. Nie chciał tego pamiętać. Nadal czuł obrzydzenie wspominając tamte chwile. Teraz miał okazję się wyładować! Uderzył chłopaka w brodę. Ten wyprostował się pod impetem, tylko po to by za chwilę otrzymać prostą w twarz. Upadł na ziemię. Próbował krzyczeć, lecz krew z nosa zalewała mu usta. Upadł na ziemię. Znów próbował krzyknąć i już prawie... jednak dostał silnego kopa w żołądek. Zwinął się z bólu. Zaczęły sypać się kopniaki i uderzenia, a on pojękiwał tylko pod silnymi ciosami. Właśnie poznawał smak tego świata, tego życia. Gdy już ledwo się ruszał dobrali mu się do kurtki.
-Nie masz kasy co?- rzekł zziajany, w żółtych dresach i sprzedał mu jeszcze jednego kopa. W ręku trzymał 50zł i kilka monet przeznaczonych na bilety. Dalsze przeszukiwanie również przyniosło skutki. Nowa Nokia, do tego włączona, leżała w jego spodniach. Cała banda patrzyła na łupy. Często musieli łazić dobrą godzinę, albo dwie, aby zdobyć tyle kasy...
Ludzie już tamtędy nie chodzili. Widząc co się dzieje, omijali ich w znacznej odległości. Na błagalne spojrzenia pobitego, odwracali głowy. Nie mogli mu pomóc. Po prostu nie mogli. Takie były czasy, że każdy myślał o własnej skórze.
Banda tak zajęła się kłótnią o łup, że nie zauważyła pewnego nieznajomego kierującego się w ich stronę. Szedł spokojnie i powoli. Miał na sobie brązową kurtkę skórzaną, z dużym kołnierzem obszytym futrem. Sam nazywał ją pilotką. Na nogach miał lekko błyszczące glany, przykryte czarnymi sztruksami. Na rękach nosił czarne, skórzane rękawiczki. Przez całą pierś przechodził jakiś skórzany pas, a z nad ramienia coś wystawało. Zauważyli go dopiero, gdy podszedł na jakieś 20m od nich. Spojrzeli wszyscy takim wzrokiem, że niejeden by zawrócił, lecz ten szedł dalej prosto. Miał może z 180cm, ciemne brąz włosy z grzywką zaczesaną, która sama już zakręcała na bok. Ogólnie miał może z osiemnaście lat, nie więcej i nie mniej. Jego zielone oczy lekko błyszczały, a pod nimi dało się widzieć podkowy, najwidoczniej ze zmęczenia. Na lewym policzku widniały dwa pieprzyki.
-Chłopaki, popatrzcie jak się pcha- zaśmiał się jeden.- Kolejny chce dostać.-On jednak nie reagował. Szedł spokojnie w stronę pobitego chłopaka, który próbował się podnieść.
-Pomóż mi... nie mam już siły. Nie zostawiaj- szeptał.
-Spieprzaj skurwielu, albo i Ty dostaniesz. Wara! Kumasz pierdoło?- Nieznajomy nie zważał na ich słowa. Szedł dalej spokojnie, wpatrując się w nich. Jeden z bandy zaczął dokładniej przyglądać się tej rzeczy wystającej z nad ramienia postaci idącej w ich kierunku. Sam patrzył na niego ze złością. Ostatnia złotówka w jego kieszeni nie starczyła by mu na długo... co najwyżej na trzy szlugi. Nagle coś go tknęło. Przyjrzał się dokładniej. To coś wyglądało jak rękojeść miecza, który widział kiedyś, dawno temu w muzeum. Szybko przysunął się do kumpla w żółtym dresie.
-Stary! On ma miecz na plecach! Wiesz ile to może być warte? Ze trzy stówy jak nic!- zaczął do niego szeptać podniecony. W tym czasie nieznajomy podszedł do pobitego chłopaka, który zdołał się odczołgać od grupy prześladowców.
-Pomóż!- zaczął znowu- zabrali mi pieniądze i komórkę- nie mógł powstrzymać szlochania. Wciągał własną krew, która szybko zasychała na mrozie.
-Spokojnie. Odzyskasz co Twoje.- powiedział nieznajomy. Głos miał miękki i całkiem przyjemny. Na jego twarzy zagościł uśmiech.
-Stary, dawaj to żelazo, a może nie pogruchoczemy Ci tak kości... Co tak się kurwa gapisz! Zaraz Ci oszpecę tą piękną buźkę!- rzekł jeden nie wytrzymując. Rzucił się na nieznajomego. Długo potem żałował swego czynu... Wyszedł z prostą, jednak postać zręcznie się uchyliła i przeciwnik zatoczył się, czując pięść wkręcającą się pod żebro. Reszta spojrzała na niego
-Ty skurwielu!- wrzasnął ten w żółtym dresie- nauczę Cię kurwa mać!- pozostała szóstka, rzuciła się na tego dziwnego chłopaka. Nawet nie zauważyli jak jego miecz wyskakuje zza pleców. Było już za późno... za blisko podbiegli. Dwóch ciął przez korpus zamachem z lewej. Poczuli wielki ból, gdy ostrze rozerwało ich ciało, ukazując wnętrzności. Nie męczyli się długo. Padli na ziemię w konwulsjach. Ich ciała drgały jeszcze przez chwilę... tylko przez chwilę.
Pozostali nawet tego nie zauważyli. Nieznajomy był bardzo szybki. Dwa cięcia wystarczyły, aby położyć resztę... zostawił tylko jednego, który właśnie modlił się do Boga, aby mógł znów obudzić się w domu, z kapciem w gębie po wczorajszej imprezie. Nieznajomy przyłożył mu ostrze do gardła.
-Ech! I czemu to robicie? Głupi jesteście. Kurwa, szkoda mi was, ale co ja mogę. Takie jebane czasy! Takie popierdolone czasy!- zaczął się użalać.- Dobra zakończmy to. Musisz mieć przecież jakąś pamiątkę po spotkaniu... I jeszcze jedno... Powiedz wszystkim druhom, aby uważali bo Mephistopheles się odrodził!- zakończył i poderżnął mu gardło... Skierował się w stronę chłopaka, który na czworakach, próbował uciec. Był w totalnej panice
-Jebany świat!- mruczał pod nosem nieznajomy i splunął na bok.- Nie ruszaj się kurna.- przytrzymał chłopaka kolanem. Ręką zasłonił mu oczy i zaczął szeptać jakieś niezrozumiałe słowa. Z jego miecza wciąż leciała jucha...

Mróz zaczął gryźć go po policzkach. Spróbował otworzyć oczy, lecz nie mógł. Lekki ból wgryzał się w jego szyję. Przełknął ślinę, która zatrzymała się przez chwilkę w gardle. Pamiętał tylko jak stłukli jakiegoś kolesia... potem jakiś nieznajomy i imię, które zaszło mu w pamięć. Otworzył oczy. Jego kumple leżeli na ziemi
-Co jest?- nie mógł sobie przypomnieć jak wylądował na twardym chodniku. Trochę krwi, zamarzło na płycie. Złapał się za szyję, na której poczuł lekko szramę
-Mephistopheles- usłyszał w głowie... Jego kumple również się budzili. O dziwo, również nie pamiętali co się stało. Czuli jedynie ból w klatce piersiowej, jakby ktoś przejechał po niej żyletką. Nie zważając na mróz podwinęli fleki i dresy... Ich oczom, ukazały się szramy, na których widniały jeszcze małe strupki... Każdy z nich słyszał w głowie jedno słowo... imię właściwie:
-Mephistopheles- głos powtarzał, a oni przypominali sobie nieznajomego...

Było już koło 17:00. Szli spokojnie ulicą Piotrkowską, przyglądając się ludziom. Większość miała bojówki, niektórzy dresy. Śnieg był zgarnięty na kupki, leżące naokoło latarń. Szli spokojnie. Było ich w końcu pięciu. Doszli tak, aż do pasażu Schillera. Siedziało tam kilka osób ubranych na czarno... Na nogach mieli glany, przysłonięte dżinsami lub sztruksami. Ciemne kurtki pasowały do reszty ubioru. Lekki makijaż, również w kolorze czarnym zupełnie podkreślał przynależność do tej, a nie innej grupy... Metale. Tak ich nazywano. Jeden z nich wyjął całkiem nową komórkę. Banda od razu zorientowała się, że jest to najnowszy model z kolorowym wyświetlaczem... Chłopak, prawie mężczyzna schował telefon i zaczął pośpiesznie żegnać się z towarzyszami. Grupa tylko na to czekała. Dwóch poszło do przodu... reszta została. Wyjęli szlugi i stanęli przy kiosku. Tamci dwaj spoglądali w okna Hortex-u. Długowłosy nawet na nich nie spojrzał. Pogardzał takimi i czuł się bezpieczny. Był pewny siebie... zbyt pewny. Dwaj stojący przy restauracji wyprzedziło go... zatrzymali się tuż przy jednej z bram. Patrzyli na chłopaka, za którym podążali ich kumple. Musieli dzisiaj zarobić... Zastąpili mu drogę.
-Co się tak śpieszysz?- chciał ich ominąć, lecz zauważył motylka w ręku jednego z nich. Spojrzał do tyłu lecz był już za późno. Pozostali trzej dogonili go.
-Choć po dobroci, a nic Ci się nie stanie...- nie miał wyboru, musiał się ich słuchać... weszli w bramę, gdzie od razu popchnęli go na ścianę, w wejście do budynku. Otoczyli go.
-Czego chcecie?- rzekł spokojnym głosem, lecz widać było, że usta lekko mu drgają.
-Masz fajną komórkę stary. Zawsze taką chciałem mieć.- rzekł jeden z bandy.- dawaj ją, a może nic Ci nie zrobimy... a skoro sięgasz już do kieszeni to zobacz, czy nie ma tam żadnej kasy...- długowłosy włożył rękę do kieszeni... prócz komórki miał tam również portfel, a w nim 20zł. Szedł właśnie na spotkanie z dziewczyną...
-No dawaj.- niecierpliwili się spoglądając co chwila to na drogę, to na schody. Długowłosy przeciągał czas. Miał jeszcze nadzieję, niestety tamci nie mieli cierpliwości. Jeden podszedł i walnął mu pod żebro. Potem poprawił w szczękę. Głowa odbiła się do ściany. Metala zamroczyło. Padł przed nimi na kolana nie widząc ich... jedyne co widział to czarne plamy latające mu przed oczami.
-Sami się obsłużymy- rzekł jeden i już chciał zacząć go przeszukiwać, gdy:
-Puśćcie go.- usłyszeli. W drzwiach od strony wejścia stał jakiś chłopak. Miał na sobie ciemną kurtkę... chyba brązową, z dużymi kołnierzami obszytymi futrem. Na nogach błyszczały glany i długie sztruksy w czarnym kolorze. Spokojnie opierał się o drzwi. Nawet na nich na patrzył.
-Kurwa! Jak pilnujecie złamasy!- wrzasnął jeden na kumpli, którzy mieli obstawiać drzwi. Nieznajomy wszedł i zamknął za sobą, aby nikt z zewnątrz niczego nie słyszał. Z nad jego barku coś wystawało. Nie zauważyli co. Metal patrzył na niego ze zdumieniem. W myślach współczuł już głupcowi, który sam się prosi o wpierdol.
-Zamykając drzwi właśnie odciąłeś sobie ostatnią drogę ucieczki- rzekł jeden przez zęby.- dupku!
-Nazywaj mnie Mephistopheles.- banda spojrzała na niego.
-Haha!- wybuchnęli gromkim śmiechem- popierdoleniec nam się trafił panowie!- rzekł jeden...
-Zapamiętajcie me imię. Drogę ucieczki odciąłem nie sobie, lecz wam- rzekł i spojrzał na nich z błyskiem w oczach. Jeden z nich chciał się znów zaśmiać... zwinął się jednak z bólu, który poczuł w żołądku... pięść nieznajomego uderzyła błyskawicznie. Szybko obrócił się i schyli by uniknąć ciosu. Udało się. Teraz on wyprowadził prostą. Znów zabójczo szybko poraził przeciwnika. Uderzył w potylicę. Trzech pozostałych rzuciło się z nienawiścią w oczach i chęcią bójki. Jednak nieznajomy zdążył wyciągnąć coś z zza pleców. Błysnęło światło odbijające się od ostrza miecza. Dwa szybkie ruchy i dwóch leżało. Jeden z rozprutym barkiem, drugi z poszerzonymi ustami. Trzeci próbował krzyknąć, lecz nie zdążył. Lodowate żelazo wbiło mu się w żołądek. Okropny ból przerywanej skóry, potem mięsni i niektórych narządów promieniście rozchodził się po całym ciele. Konający poczuł jak zalewa się krwią. Nieznajomy podszedł do metala, który dygotał z przerażenia w kącie...
-Nie wierć się- rzekł do niego spokojnym głosem i zasłonił mu oczy ręką. Zostało jeszcze dwóch chuliganów. Jeden leżał jednak nieprzytomny... drugi rzygał w kącie nie mogąc znieść tego widoku. Postać podeszła do niego.
-Jeżeli nadal śmieszy Cię moje imię to śmiej się! Proszę bardzo!- ostatni z bandy spojrzał na niego mętnym wzrokiem z zarzyganą kurtką.
-Ten świat jest popierdolony!- zaczął do niego przemawiać nieznajomy przytykając mu miecz do gardła.- Co za popieprzony system! I pomyśleć, że sami go stworzyliście przez tysiące lat. A co będzie dalej? Ech! Jakie to wszystko jest poje...- reszty już nie usłyszał poczuł tylko jak zimna stal przecina jego gardło...

Ból... okropny ból nie pozwalał mu się ruszyć. Ślina zatrzymała się w gardle. Otworzył oczy. Bolała go szyja... coś śmierdziało. Podniósł się. Jego kumple wciąż leżeli... on miał zarzyganą kurtkę i nieprzyjemny smak w ustach. Czuł, że sam sobie ją pobrudził... Spojrzał po towarzyszach, którzy zaczynali również przychodzić do siebie. Spojrzeli na swego towarzysza... na jego szyi był malutki strupek. Sami czuli ból w różnych częściach ciała. Jeden z nich ciągle jeszcze leżał. Obrócili go na plecy... na wysokości potylicy widniał spory siniak... zaczęli go cucić...
-Co się stało?- spytał.
-Nie wiem- odpowiedział jeden szczerze.- Pamiętam jedynie jakiegoś kolesia, który kazał się nazywać Mephistopheles.- temu z lajpem zaczęły powracać zmysły... sam zaczął gadać.
-Pamiętam, że trzasnął Cię w żołądek... ledwo zauważyłem. Chciałem Ci pomóc, ale osunąłeś się na ziemię... e... próbowałem walnąć mu w mordę, ale chyba on mi przy jebał- syknął przykładając rękę do guza...- więcej nie pamiętam...

Zaczynała się wiosna. Zima wydawała z siebie ostatnie podrygi, zasypując miasto białym puchem, który skrzypiał pod nogami. Na Stawach Jana, woda szczelnie zamarzła... było chłodno, szczególnie tej nocy. Małe chmury przelatywały na niebie zasłaniając co chwila jasno świecące gwiazdy. Księżyca nie było. Pewien dziadek, który wybrał się na spacer, zauważył dwie sylwetki... Pora był późna i wolał szybko się oddalić, ciesząc się, że uratował skórę. Lecz dwie postacie nie zważały na niego. Wpatrywały się w siebie w odległości może czterech metrów. Silny wiatr, sprawiał, że włosy jednego tańczyły w dziwaczny rytm. Drugi był ścięty na łyso. Miał ze dwadzieścia kilka lat. Pomarańczowy flek był dobrze widoczny nawet w tą noc... również wyróżniały się lekko błyszczące glany i jasne bojówki... Drugi, może osiemnastoletni, stał spokojnie naprzeciwko tamtego. Miał włosy może na sześć centymetrów. Grzywka już sama trzymała się zaczesana na bok tworząc lekką falę, odsłaniającą jego czoło. Kurtka skórzana, w ciemnym kolorze, miała duży kołnierz obszyty futrem. Ciemne sztruksy zakrywały w pewnym stopniu glany lekko już przybrudzone.
-Mephistopheles?- spytał łysy.
-Owszem.
-Ja nazywam się Łysy- powiedział gładząc swoją czachę.- Mam do Ciebie prośbę... nie wpieprzaj się w czyjeś sprawy Mephistopheles.
-Mów Mephisto, będzie szybciej- odezwała się druga postać.- O co Ci chodzi? Mógłbym prosić jaśniej.
-A jasne! Wiem kim jesteś. Wałęsasz się ostatnio po nie swoim terenie wpieprzając się w nie swoje sprawy... takie pytanie... jaki jest Twój rejon?
-Chojny- odpowiedział krótko. Wiatr wiał coraz mocniej...
-To czemu wwalasz się w Śródmieście i Kurczaki? Kto Ci pozwolił na to?
-Zabraniasz?
-Tak! Kurwa Twoja Mać! Tak, zabraniam. Jestem Pierdzielonym Draniem. Co Cię obchodzą inne dzielnice? Po co kurna pchasz nos w sprawy innych?
-Kiedy niby pchałem się w czyjeś sprawy?
-Ostatnio! Na Rzgowskiej przy komisie samochodowym i na Pitrynie koło pasku Schillera. Co to miało znaczyć?
-Ale co?
-Nie pierdziel! Obydwie te sprawy działy się wczoraj. Widziano Cię. Ja mam właśnie Śródmieście i kilku chłopaków rozpowiadało o niejakim Mephistophelesie.
-To samo działo się na Kurczach- usłyszał Mephisto tuż za sobą. Czuł, że ktoś tu jeszcze jest. Czuł już od pewnego czasu. Obejrzał się. Chłopak mocno zbudowany, we fleku i dresach, prawie 190cm, z kapturem na głowie. W ustach gryzł zapałkę, a na ramieniu miał miecz, który był dobrze widoczny... wiedział, że i jego oręż było widać jak na dłoni.
-A więc chodzi wam o tamto?- stwierdził bardziej niż spytał Mephisto zupełnie nie zaskoczony tym nowym- to była moja sprawa. Przyznam, że znalazłem się tam przez przypadek, jednak Ci dwaj, których obroniłem należeli do mojego terenu i dobrze o tym wiecie. Miałem prawo im pomóc.
-I pochlastać tych z naszych dzielnic?!- wrzasnął wkurzony Łysy,
-Spokojnie.
-Jakie spokojnie Zapała! On kurwa pociął ludzi z naszego osiedla! Co on se kurwa wyobraża- wkurzał się coraz bardziej Łysy.- Żeby mi to było ostatni raz, bo jak nie to ja pomogę moim- rzekł i położył rękę na rękojeści miecza, która pojawiła się u jego boku.
-Ech!- westchnął Mefisto.- Jaki ten świat jest pojebany! I ja mam tu kurna pilnować, jak inni już na to zlewają? Ech! Cóż trudno... Nie ustąpię- rzekł do nich twardo. Wiedział, czym to się skończy. Doskonale wiedział...
Usłyszał chrzęst żelaza za sobą. Łysy również wyciągał powoli miecz.
-Jakie to wszystko jest pojebane.- zaczął znowu- odpuśćcie. Nie chcę walczyć.
-Co? Strach Cię obleciał, skurczybyku?
-Ech!- westchnął znowu i jednocześnie uskoczył w bok, tuż przed ostrzem Zapały. Szybko wyszarpnął miecz. Tamci stanęli obok siebie.- widzę nie mam co marzyć o pojedynku jeden na jeden?
-Zdychaj w piekle!- wrzasnął Łysy rzucając się na niego. Mephisto, zrobił jednak szybki piruet odskakując zręcznie na bok. Nawet nie musiał odbijać miecza, który przeleciał obok w silnym zamachu.
-Dziękuję, tam już byłem- odpowiedział i sam zaatakował. Był szybki, jednak ich był dwóch. Doskoczył do Łysego, zbijając jego sztych i ciął go po ramieniu
-Skurczybyku!- wrzasnął za nim. Już dawno nie odczuwał bólu. Tak dawno, że ledwo utrzymał miecz. Mało brakowało, a stracił by głowę, jednak Zapała, sparował uderzenia i odbił je. Sam spróbował cięcia po ukosie, jednak nie spodziewał się piruetu, wraz z blokiem. Żelazo zacharczało. Znów się starli. Jednak tym razem nie odbili swoich mieczy. Trzymali tak, sprawdzając siłę przeciwnika. Zwarcie nie trwało długo. Zapała odskoczył. Mephisto na chwilę stracił równowagę... dosłownie na chwilę. Zdążył zasłonić szyję, na którą leciał właśnie mocny cios. Schylił głowę i puścił ostrze, które przeleciało nad jego głową przecinając powietrze. Wystarczyło. Z kuca, dźgnął Zapałę prosto w żołądek. Ten osunął się na ziemię. Mephisto szybko wyszarpnął miecz i skierował się z powrotem do Łysego. Wybił mu z ręki oręż, który ledwo już trzymał. Nie miał dużo czasu... musiał się śpieszyć... rana na ramieniu Łysego powoli zaczynała się zrastać. Przyłożył ostrze do jego szyi. Przymierzył i zamachnął się chcąc skrócić go o głowę. Mało... naprawę mało brakowało. Łysego uratowało czyjeś ostrze, które zręcznie zablokowało cios... Mephisto odskoczył. Spojrzał na postać, która nadeszła. Wiedział, że nie jest to zwykły „dzielnicowy”... to musiał być ktoś wyżej postawiony... może miastowy, albo wojewódzki? Sam dobrze nie wiedział. Postać miała długie ciemne włosy i zgrabną sylwetkę... leciutka kurteczka z jasnej skóry nie przeszkadzała jej w wymachiwaniu mieczem. Na nogach miała dość dobrze przylegające dżinsy, które tu i ówdzie zaznaczały miłe dla oka krągłości.
-Nie będziecie mi się tu zabijać!- rzekła lekko piskliwym głosem, w którym słychać było oburzenie. Na oko miała gdzieś koło 25lat.- Mephistopheles? Nowy tak? Kurna z wami to zawsze problemy! Ledwo się odrodziłeś, ledwo dzielnicę wziąłeś, a już problemy sprawiasz! Faceci! Tylko wam bójki i kasa we łbach! Ostrzegano mnie abym na Ciebie uważała, więc lepiej się pilnuj!- posypał się potok słów.
-Przepraszam, ale wciąż nie wiem z kim mam do czynienia...
-Widzę przeprali Ci trochę mózgownicę w piekiełku! Nawet mnie zapomniałeś? Może to i lepiej... ale to wróci z czasem... Nazywam się Mewa. Mówi Ci to coś?
-Mająca władzę nad Łodzią...- rzekł szybko i schował miecz, który jeszcze ociekał krwią.
-Odłóż to Zapała!- wrzasnęła do zbierającego się wojownika, który łapał znów za rękojeść. Po sztychu nie zostało praktycznie śladu... prócz czerwonej plamy na fleku.
-Ja, no... już chowam...- wydukał. Mephisto wiedział, że się jej boją. Nawet pięciu takich nie powinno dać jej rady... sam natomiast nie ważył by się...
-A teraz zwalać mi do siebie! Śmiecie! Nie! Ty Mephisto zostań. Musimy pogadać jak za starych czasów. Dużo się zmieniło od Twojego ostatniego odrodzenia...
-Zauważyłem.
-Widzisz... ludzie zeszli na psy... my... którzy mamy ich strzec nie jesteśmy lepsi... – rzekła siadając na murku zjeżdżali. On jednak stał. Nie śmiał usiąść. Mewa w myślach śmiała się z tak staroświeckiego zachowania, lecz na razie mu o tym nie mówiła- Teraz większość z nas myśli jakby zmienić świat na swoją korzyść. Szatanów jest coraz więcej... nas natomiast coraz mniej. Niektórzy potajemnie zawierają z nimi pakty, inni działają na własną rękę. W końcu ich dzielnice, ich prawo... Niestety, prócz napomnień nie wiele mogę zrobić... Jestem już zmęczona. Żyję od niedawna, a jestem zajebiście zmęczona- rzekła i westchnęła- nigdy nie było tak źle. Świat mnie nie obchodzi... chodzi o mój rejon... dokładniej o Łódź, tutejszą okolicę i naszą „kochaną” Polskę- rzekła z drwiną w głosie- nie pasujesz tu Mephisto... po prostu nie pasujesz. Nie ma już dobrych aniołów. Są tylko złe, lub neutralne... i zostali jeszcze Szatani. Dobrze Ci radzę. Nie mieszaj się. Rządź swą dzielnicą w spokoju... może za kilka dobrych lat uda Ci się pokonać wyższego dzielnicowego... wtedy będziesz mógł sobie rządzić całą Górną, ale nie mieszaj się w sprawy innych.
-Dziękuję Mewo. Jednak nie skorzystam. Mam przykazanie od kogoś potężniejszego od Ciebie. Doprowadzę to do końca lub znowu zginę i znów będę przez tysiąc lat robił za sługusa Szatanów. Wiesz jak to jest? Nie... hehe... nigdy tam nie byłaś. Nie wiesz jak tam jest. Zawsze umierałaś śmiercią naturalną, lub po przegranym pojedynku... mogłaś się odrodzić już po dziesięciu latach!- zaczął się jej żalić. Był jednak twardy. Był bardzo twardy. Harówka, którą przeszedł wzmocniła go nienagannie. Stał się silniejszy, ale ona jeszcze o tym nie wiedziała. Źle odczytała wiadomość, aby na niego uważać, źle zrozumiała. Nie pojęła. Za długo była już w tym systemie.
-Ale udało Ci się. Wielu tam przepadło na zawsze, a Tobie się udało.- szepnęła.- Jeszcze raz Ci mówię. Nie wtrącaj się...
Jednak on nie rozumiał. Nie mógł zrozumieć. To nie jego czas... to nie był jego czas, jednak musiał coś zrobić... musiał...

Ranek nadszedł ciepły. Niedziela minęła. Ostatnia nocna zawierucha przeszła. Czas wiosny. Słońce wkradało się na niebo przykryte spalinami i dymami unoszącymi się z fabryk, elektrociepłowni i przeróżnych zakładów. Cichy brzęk obudził chłopaka może osiemnastoletniego. Nie chciał jeszcze wstawać, lecz szkoła czekała. Otworzył powoli oczy, silnie podkrążone. Jak zwykle nie wyspał się. Nie miał czasu na sen. Jednak inni tego nie rozumieli. Nie wiedzieli czemu brakowało mu czasu na sen. Zamyślił się przez chwilę... patrzył na zasłonięte żaluzje. Chciał je przeniknąć, lecz nie mógł. Miał jednak odsłonięty lufcik, na którym widział wiosenne niebo, bez chmur, jasne i czyste. Wstał z łóżka. Spojrzał na komputer stojący przy biurku... już tak dawno nie miał czasu do niego zajrzeć. Odsłonił żaluzje i poszedł załatwić swoje sprawy... szybko się umył, włączył radio i znów wskoczył do łóżka. Z magnetofonu leciała muzyka, z rzadka przerywana kilkoma słowami spikera, który właśnie ogłaszał 6:30. Szybkie wiadomości, nie interesowały go zupełnie. Wstał i zaczął się ubierać. Szybko zarzucił sztruksy, koszulkę i czarną bluzę. Lubił ją i nic na to nie mógł poradzić.
„Przyzwyczajenie”, pomyślał. Pościelił swój tapczanik, który służył mu już od 12lat. Poszedł do kuchni, bo w żołądku kiszki już mu porządnie grały. Herbata, jak zwykle zalana tylko do połowy czekała na niego. Obok stały przyszykowane kanapki. Szybko dolał gorącej wody i zasiadł przed telewizorem. Potrzebował się odprężyć. Włączył MTV i przysłuchiwał się lecącej muzyce zajadając kanapki. Ciepła herbata postawiła go na nogi. Skoczył znów do kuchni. Na bufecie leżała kartka.
-Łukasz kup chleb...- przeczytał i schował pieniądze do kieszeni.
Zbliżała się siódma. Wszedł do pokoju brata.
-Tomek, na którą idziesz?- spytał młodszego brata, który wylegiwał się jeszcze w łóżku oglądając telewizję.
-Na ósmą.- odpowiedział czternastolatek i przeciągnął się.- Spoko zdążę. O! Jak będziesz wychodził, zamknij drzwi.
-Dobra.
Szybko spakował się. Miał trochę czasu więc wszedł do łazienki. Jego włosy były w totalnym chaosie. Nie lubił tego. Puścił wodę i przy jej pomocy ułożył włosy w odpowiedni sposób. Spojrzał na żel brata i tylko prychnął. Jego włosy nie potrzebowały tego. Wystarczył, żeby przeczesał je ręką, a same układały się w odpowiedni sposób. Grzywka, zaczesana na bok, praktycznie nigdy się nie psuła. Przypominała trochę falę, odsłaniając Łukaszowi czoło. Usiadł jeszcze przed telewizorem. Około 7:30 zaczął się ubierać. Glany zasznurował w kilka sekund. Zakręcił szalik naokoło szyi i zarzucił skórzaną kurtkę w brązowym kolorze o dużym kołnierzu obszytym futrem. Jeszcze tylko czarne, skórzane rękawiczki i już był gotów do wyjścia. Zarzucił plecak na ramię i ruszył... mieszkał na ósmym piętrze, a że był leniwy i śpiący, spokojnie czekał na windę. Zjechał na parter i udał się do piwnicy. Nie zapalał światła. Lubił ciemność. Szybko znalazł odpowiednie drzwi, w które wszedł. Po omacku znalazł pewien długi przedmiot, który zarzucił na ramię. Gdy szedł ulicą Kilińskiego w stronę przystanku, nikt nie zwracał na niego uwagi... nikt nie zauważył rękojeści wystającej z nad jego barku... w oddali zauważył już rondo. Przyśpieszył kroku, miał mało czasu. Na przystanku czekał na niego już Krzysiek... wysoki, szczupły w ciemnym płaszczu typowo studenckim z równo ściętymi, kruczoczarnymi włosami, stojącymi w każdym kierunku.
-Witaj Stary. Dawno się nie widzieliśmy! Zdrowy już?- zagadał, gdy Łukasz do niego podszedł.
-Już wszystko spoko. Również miło Cię widzieć... co tam w budzie?...
Zaczęła się monotonna rozmowa, przerywana z rzadka śmiechami i nowymi pytaniami.
Nie musieli długo czekać. Autobus z numer 69 podjechał po jakichś pięciu minutach. Znaleźli sobie miejsce drwiąc czasem z babci tramwajowych, które zawsze czatowały tylko na wolne miejsca. W autobusie siedział już Piotrek zwany Lawa i Robert, na którego wszyscy wołali Nastro. Obydwaj ledwo sięgali do 170cm. Śmieli się właśnie, choć Lawa uparcie twierdził, że ma dzisiaj doła. Nikt jednak się tym nie przejmował, słysząc to praktycznie codziennie. Autobus wlekł się jak żółw. Ciągłe korki na Rondzie Lotników Lwowskich nie ułatwiały przejazdu mimo, że kierowca manewrował jak mógł. Dla Łukasza było to już zbyt monotonne. Siedział wpatrzony w ludzi śpieszących się do szkoły i pracy. Wszyscy oni nie mieli pojęcia o tym świecie. Żyli głęboko zakopani w systemie nie wiedząc skąd, jak, dlaczego i po co... ale on wiedział... nie chciał jednak im tego mówić. Zresztą potrzebował pomocy... Sam nie dałby rady oczyścić tego zawszonego miasta... dobrze o tym wiedział i przyglądał się, szukając potencjalnych sprzymierzeńców. Potrzebował ludzi, których ten system już nużył, którzy chcieliby naprawdę zobaczyć jak to wygląda... on mógł im w tym pomóc... dlatego przyglądał się... szukał ludzi, którzy się wyróżniają.
Myśląc tak nie zapominał o kumplu siedzącym obok. Gadali sobie na luzie o zupełnych pierdołach... jednak Łukasz wyczuwał już, że to może być jeden z nich...
Doszli do budynku stojącego tuż przy ulicy Obywatelskiej. XXLO prezentowało się całkiem dobrze w porównaniu do innych szkół. Zeszli do podziemi, gdzie uczniowie mieli szatnie... było to również ulubione miejsce spotkań wszelkiego rodzaju ludzi, którzy w pewnym sensie szukali mroku i cienia... szukając może ukojenia.
Przy boksie 3b stało już kilka osób. Ku zdziwieniu Łukasza, Krzysiek podszedł do Agnieszki i czule ją pocałował. Trzeba wam wiedzieć, że dziewczyna ta od zawsze podkochiwała się w tym wielkim człowieku, jednak on dopiero teraz to zauważył... Zdziwiło to trochę Łukasza, który nie spodziewał się, aby oczy jego kumpla kiedykolwiek otworzyły się na wdzięk tej dziewczyny. Cieszył się w duszy... może nie będzie musiał tego robić. Może będzie mógł go zostawić w tym pojebanym systemie?
-Witaj Łukasz! Hehe! Zdrowy?- witał każdy i pytał. On skwapliwie odpowiadał, z każdym chwilę zagadał. Lubił ich wszystkich, naprawdę ich lubił i uważał na nich w swój sposób...
-Haha! Siema Diabeł!- usłyszał czyjś szczęśliwy głos.
-Witaj Chomik!- wziął w ramiona Mateusza, który rzucił się na niego w niewyobrażalnym szczęściu. Często tak się zachowywał, jednak każdy go za to lubił i szanował.
„Diabeł”, pomyślał Łukasz, przezwisko to otrzymał na przedstawieniu szkolnym, w którym grał kusiciela- szatana. „Jak to zawsze wszystko co złe do mnie przylega”, pomyślał przegryzając wargi, które mimo zimna paliły go jakimś ogniem. „Pozostałość po dawnych czasach” przeleciało mu przez głowę... w szkole również nikt nie zauważył jego miecza, przewieszonego przez plecy... nie było tu najwidoczniej takich jak on...
Lekcje mijały monotonnie. Łukasz ledwo mógł usiedzieć. Ciągle w głowie czuł czyjś ból, czyjeś cierpienie... mógł pomóc... naprawdę mógł, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze był stanowczo za młody...
-„Są ludzie i nadludzie...”- przeczytał kumplowi. Była lekcja polskiego i Patryk nie zważał na towarzysza. Zasłuchał się w słowa pani profesor Kurbik, która właśnie streszczała ich niedawną lekturę ‘Zbrodnia i kara’.
„Rodia”, pomyślał Łukasz znów czytając sobie ten tekst... „jakże on był blisko! No w końcu Dostojewski, był jednym ze złych, to nie dziw, że tak dobrze mógł to opisać...”, myślał dalej zupełnie nie przykładając się do lekcji.
Godzina za godziną ciągły się w nieskończoność. Głowa pękała mu już od przekazów i myśli innych strapionych ludzi potrzebujących jego pomocy. Tyle ich było!
Siedział na przerwie w gronie najlepszych kumpli. Był tam Krzysiek z przystanku, Chomik, Igor, na którego wołali Nowic, Michał zwany Greczu, Robert, którego imię zmienili na Obertas (ponieważ ciągle coś sobie przygrywał lub wystukiwał), oraz Andrzej... w XXLO był półtora roku. Dziwnie jakoś rozumiał Łukasza. Czasami Diabeł zastanawiał się nad tym... „nikt tak dobrze go nie rozumiał... jakby był... ale to nie możliwe!”, myślał wciąż, jednak nie potrafił dojść do żadnego wniosku.
Wracając jednak do grupy. Upatrywał w nich przyszłych, pierwszych oświeconych, jednak bał się tego. Mogli to wykorzystać i zrobić wiele złego... jednak czuło się od nich pewną skargę na świat. Każdy chciałby coś zmienić w tym systemie jednak w obecnej formie nie mieli szans...
Lekcje minęły spokojnie. Wszystko przeleciało. Łukasz wrócił do domu z niewyobrażalnym bólem głowy. Doczołgał się prawie do domu. Zrobił szybki obiad bratu, posłuchał jego żalów na ten świat i został sam... Wszystkie światła były zgaszone, leciała tylko cicha muza z kompa. Cichy rock uspokajał go. Nie czuł bólu. Wszystkie zmysły odpływały... coś się z nim działo... jakiś rok temu zaczęło coś się w nim zmieniać. Bał się tego lecz teraz wiedział już co to było. Spokojnie czekał na przemianę... bo tak ją nazywał. Jak dotąd przychodziła znienacka, lecz ostatnio zaczął ją kontrolować... jeszcze słabo, ale wystarczało... Ból głowy nagle nasilił się... Zaczęło mu się kręcić w głowie. Oczy piekły, jakby lano w nie wrzątek. Całe ciało pokryło się dreszczem... znał to... znał to z pewnego miejsca... po trawie... tylko raz jej spróbował... zmienił się... kolejne dreszcze przeszły po jego ciele. Słyszał bicie własnego serca... strach, rozpacz, cierpienie zawładnęły jego duszą, lecz walczył z tym...
Przełamał się nagle. Silny skurcz przeszedł po całym ciele i opadł bezwładnie na tapczan... nie długo to jednak trwało. Otworzył oczy... pokój zmienił się... rozjaśniał i stał się wyraźniejszy. Słuch odbierał cichy szept jego brata siedzącego w drugim pokoju, uczącego się do klasówki.
Przemiana była skończona. Jego oczy błyszczały lekko, a ręce drżały jeszcze przez chwilę... znów uderzył go ból głowy... ktoś go potrzebował... ktoś go wzywał... Nie wiedział jak znalazł się na dworze w kurtce, glanach, z mieczem na ramieniu i czarnymi rękawiczkami na rękach... czuł tylko ból w głowie i zimno... ruszył szybkim krokiem w kierunku śródmieścia... ktoś potrzebował pomocy... a była może 16:30...

Hala Górniak była już zamknięta, gdy Obertas tam doszedł. Szarpnął drzwi, lecz nie poszły...
„Kurna” pomyślał. Nie zauważył jak z tyłu zachodzi go czterech ‘kolegów’ z pałkami. Nie spodziewał się tego... Było pusto... cisza zaczęła szumieć mu w uszach. Usłyszał ciche głosy dobiegające zza niego. Były miarowe i jednostajne. Obrócił się... wszyscy byli ścięci na łyso. Każdy miał pałkę w ręku. Jeden miarowo uderzał nią o rękę.
Mephisto biegł z całych sił... jego nogi niosły go niczym wiatr. Ludzie go nie zauważali nawet. Wystarczy rzec, że na miejscu był już po 5 minutach... Stanął. Na jego twarzy nie było nawet krztyny zmęczenia. Wiedział jednak, że znów jest za późno. Stanął pomiędzy budkami na rynku, przy Uniwersalu. Ludzi nie było. Jedyne co był słychać to ciche jęki i głuche uderzenia. Wszedł spokojnie akurat by zobaczyć jak jeden z „pałkarzy” uderza Roberta w plecy... ten już i tak na czworakach padł na ziemię, plując krwią... Mephisto nie mógł tego znieść, już miał iść, gdy zauważył nagle kogoś...
Łysy stał za jedną z budek i przyglądał się temu z kamienną miną.
-Zostawcie go!- wrzasnął Mephistopheles nie zważając na strażnika tego rejonu. Przeczuwał, że to pułapka, że tylko czekają, aż się pokaże. Robert w końcu nie był z jego osiedla i nie mógł mu pomóc... nie miał przynajmniej prawa... ale...
-Zostawcie powiedziałem!- wrzasnął kolejny raz nie mogąc patrzeć jak jego kumpel pluje krwią. Tamci patrzyli na niego spokojnie. Myśleli, że trafili na następnego... nie wiedzieli jak się mylili... nie zauważyli miecza przewieszonego przez plecy.
Dwóch skoczyło do niego z pałkami. Zamachnęli się obaj prosto w szczękę Mephista, ten jednak zręcznie się zwinął i usłyszał jak pałki przelatują nad jego głową. Nie myślał długo. Wyszarpnął miecz, który zapłonął żądzą krwi. Jednym cięciem przejechał po dwóch. Cicho jęknęli mimo bólu, który czuli... a był on okropny. Rozdzierająca się skóra i uczucie wylatujących wnętrzności sprawiło, że szybko padli nieprzytomni na ziemię. Dwaj pozostali widząc to nie czekali na zaproszenie. Rzucili się do ucieczki... jednak nie spodziewali się, że ktoś może być aż tak szybki. Nie zdążyli zrobić nawet dwóch kroków, gdy poczuli zimne żelazo przejeżdżające po plecach. Jeden padł od razu jak rażony piorunem. Drugi chwilę jeszcze stał i próbował dotknąć rękami rany, która z każdym ruchem coraz silniej krwawiła. Jęknął jeszcze przeciągle i upadł...
Mephisto wiedział, że to nie koniec... patrzył jak Łysy idzie w jego stronę klaszcząc w ręce.
-Brawo! Pięknie żeś to zrobił- uśmiechał się.- Nie ma to jak własnoręcznie kuty miecz. I do tego po hartowaniu w ogniach piekielnych! Dobry jesteś, ale wtrąciłeś się po raz ostatni.- miecz ukazał się przy boku Łysego- po raz ostatni wchodzisz mi w paradę... na Stawach pokazałeś, że walczyć umiesz! Hehe, wiem że Ci nie dorównam. Przynajmniej nie sam...- rzekł i jakby na potwierdzenie jego słów dwóch kolesi wyszło zza jednej z bud.
-Nie Twój teren stary!- rzucił Zapała.- to jest Sierp- przedstawił towarzysza.- on rządzi całą Górną... czyli jest Twoim przełożonym... Hehe przyszedł Cię nauczyć manier bo nie podoba mu się Twoje zachowanie- Mephisto mocniej ścisnął miecz. Trzech na jednego. W tym dwóch wyżej postawionych bo i Łysy rządził nie byle jaką dzielnicą...
-Sierp postanowił nam pomóc. Mówi, że wiele o Tobie słyszał i chętnie się z Tobą zmierzy.
-Zaczynajmy więc!- wrzasnął Łysy, który był najbliżej i miecz miał już w ręku. Mephisto mocniej zaparł się glanami w błoto, którego był tu pełno. Sparował cios Łysego z taką siłą, że tego odrzuciło do tyłu. Mephisto zwinął się jak kot i runął w bok między stragany.
-Ty skurwielu!- wrzasnął za nim Łysy starając się podnieść z błota. Sierp i Zapała już biegli za Mephisto. Obaj mieli oręż wyciągnięty i gotowy do walki. W ręku strażnika Górnej błyszczała szabla, długa i silnie zgięta. Łysy rzucił się w drugą stronę, aby odciąć Mephistophelesowi drogę ucieczki. Szybko znowu się zwarli. Jak myszołów łapiący sobie szczura, tak Mephisto wyskoczył na Łysego. Szybko ciął go po korpusie i skoczył dalej. Jęk bólu przeszył powietrze. Dopadli do niego Zapała i Sierp.
-Co Ci?
-Ciął mnie drań! Ślepy jesteś?!- wrzeszczał Łysy trzymając się za krwawiącą koszulę.
-Idziemy!- szepnął Sierp.
-A ja?!
-Zostajesz. Będziesz nas tylko zwalniał, a ja muszę się z nim zmierzyć.
-Śmieciu! Nawet nie próbuj! Pożałujesz!- wrzeszczał za nimi Łysy, ale oni już na niego nie zważali. Tropili. Jednak nie spodziewali się, że to na nich polują...
-Z... Zwolnij...- sapał Zapała, lecz Sierp nie słuchał. Odbiegł od niego na dobre 100m. Na to czekał Mephisto. Jak ostatnio, runął jak na ofiarę z boku. Ciął nisko. Ostrze przeszło po nogach rozrywając kilka mięsni i ścięgien. Niemiły dźwięk żelaza przejeżdżającego po kości rozległ się naokoło. Sierp obrócił się. Patrzył jak Zapała leży, i płacze z bólu. Nie stracił przytomności. Czuł jak przeraźliwy ból przeszywa jego nogi... Po chwili już i ich nie czuł. Jakby odrętwiały. Krew sikała naokoło, a Zapała stawał się coraz bledszy, aż stracił przytomność. Mephisto jednak tym razem nie odbiegł. Patrzył jak niedoszły łowca zwija się przed nim z bólu.
-Widzisz Sierp. Ten świat jest pojebany. Pamiętam Cię. Kiedyś byłeś dobrym... co się stało?
-System... wszystko system. Dawno się nie widzieliśmy Mephisto. Będzie ze dwa tysiące lat.
-A będzie...
-Kiedy się odrodziłeś?
-Ciało osiemnaście lat temu... według nowego datowania. Dusza jakiś rok... może mniej... całkowicie trzy tygodnie temu.
-Fiu fiu! Już tyle zamieszania sprawiasz? Ech... wszystko się zmieniło... zasrany system... ale widzę radzisz sobie.
-W piekle nie było lepiej- powiedział spokojnie Mephisto. Wiedział, że Sierp gra na czas. Wiedział, że tam za nim Zapała z powrotem wraca do normalnego stanu.
-Odpuść sobie.
-Wiesz, że nie mogę. Za dużo skurwielstwa się szerzy... trzeba zrobić w końcu porządek.
-Sam będziesz go robił?
-Nie. Ja jestem pierwszym z odrodzonych. Ja mam stworzyć oświeconych... będą i inni... już są... już przyszli. W każdym większym mieście...
-O czym Ty bredzisz?
-Przystajesz do nas, czy mam Cię zabić?- walnął Mephisto.
-Uspokój się. Teraz już się nas nie zabija...
-Trzeba widać do tego wrócić- warknął Mephisto i skierował ostrze na przeciwnika.- wyzywam Cię Sierp. Wyzywam Cię słyszysz! Albo Ty, albo ja! Na śmierć!- rzekł przez zęby. Skoczył. Szybko wymierzył odległość i dopadł, jednak nie walczył już z byle kim. Szybki ruch szabli odtrącił jego cios. Jednak nie wybiło go to z rytmu. Obrócił się naokoło miecza i przeskoczył za Sierpa. Ten jednak sparował cios odrzucając miecz na plecy. Zawirował, odskoczył, złapał równowagę i zaatakował. Szabla była stworzona do odcinania głów, a on chciał zakończyć ten pojedynek jak najszybciej. Machnął jakby od niechcenia, jednak Mephisto był przygotowany. Miecz ułożył w taki sposób, że szabla ześlizgnęła się po ostrzu, przelatując nad głową. Sierp nie spodziewał się tego. Wypadł z rytmu. Zrobił o jeden krok za dużo. Został cięty pod żebro w straszliwym ciosie. Krew buchnęła strumieniem, a Sierp upadł na kolana. Złapał za ranę. Szeptał jakieś niezrozumiałe słowa, jednak nie zdążył dokończyć... jego głowa z głuchym dźwiękiem odbiła się od betonu. Poturlała się kawałek, by po chwili zalać ulicę w krwi. Ciało bezwładnie upadło na ulicę. Jeszcze przez chwilę drgało w spazmach bólu i odciętych już na zawsze nerwów.
-Kurwa!- usłyszał cichy pisk za sobą- spóźniłam się!!!- obrócił się. Mewa stała tuż za nim i szła w kierunku trupa- co ty żeś zrobił! Co Ty żeś najlepszego zrobił!- wrzeszczała, a jej głos drżał w nienaturalny sposób.
-Zaczęła się nowa epoka- odparł nie swoim głosem- kto stanie nam na drodze musi zginąć- jego głos był zimny, lodowaty wręcz. Po jej ciele przeszły dreszcze. Nie znała go takim...- zginął w pojedynku! W uczciwym pojedynku- wrócił jakby do siebie.- Sama tak mówiłaś. Teraz Górna należy do mnie...- szepnął cicho
-Owszem.- patrzyła jak Łysy pomaga wstać Zapale. Mephisto nawet na nich nie spojrzał. Szybko uciekli, nie czekając na jego reakcję. Ciało Sierpa zaczęło się rozsypywać w proch. Po jakichś pięciu minutach nie zostało już nic... silny wiatr zawiał przeciskając się pomiędzy straganami. Mewa patrzyła z grozą w oczach. Wiedziała, że ta śmierć sprowadzi wielu wrogów na głowę Mephistophelesa, ale on jakby na to nie zważał... był gdzieś daleko... był już gdzie indziej...
Obertas wstał z ziemi... bolała go głowa i lewy bok. Ból był jednak na tyle słaby, że wstał o własnych siłach
-Pierdzieleni skini- wyszeptał i splunął czerwoną krwią.- No pięknie.
-Jak się czujesz?
-Łukasz? To ty?! Co ty tu robisz?- zdołał wydusić z siebie i iść w stronę kumpla.- Widziałeś ich? Dranie. Trochę mnie poturbowali.
-Gdzie boli?- spytał Łukasz i podszedł do kumpla, który pokazywał obity bok.- zapewne złamane żebro- pomyślał. Postanowił mu pomóc. I tak miał za dużo energii.- Nachyl się i weź kilka głębokich oddechów. O właśnie. Teraz uważaj. Przyłożę rękę i lekko ucisnę, może zaboleć...
Nim Obertas zdążył zaprotestować Diabeł położył mu rękę na żebrach. Cicho szeptał jakieś słowa. Przez ciało Roberta przeszedł strumień ciepła sprawiający ulgę. Podświadomie wziął sporego chał sta powietrza... o dziwo ból przeszedł. Spojrzał na kumpla, który miał grymas bólu wypisany na twarzy
-Przeszło...- powiedział normalnym już głosem- jak...? Jak to się stało?
-Normalnie.- odpowiedział Łukasz ściskając bok. Ma jego czole pojawiły się kropelki potu. Grymas na twarzy powoli znikał. Obertas przyglądał się ze zdziwieniem.
-Coś ci jest?
-Nie. Już przeszło. Skurcz pewnie. Najlepiej na takie rzeczy działają głębokie oddechy... a tak w ogóle to co tutaj robisz?
-Wpadłem po tabakę... Niestety zamknięte, nagle pojawili się Ci skini... a reszty nie pamiętam.
-Wracaj do domu. Ja też muszę iść. Zmęczony jestem. Do jutra Obertas.
-Trzymaj się Diabeł...
Łukasz ruszył żwawym krokiem omijając stragany. Robert patrzył za nim dopóki nie zniknął mu między budkami...
-Jak to się stało, że i kasa i komórka nadal są na miejscu. I co tu robił Diabeł?

Łukasz tymczasem pobiegł do domu. Drogi nie pamiętał. Gdy otworzył oczy był już na własnym tapczaniku w swoim pokoju. Przemiana zakończyła się. Zadarł lekko koszulkę... na jednym boku znajdował się dość pokaźny siniak. Pamiątka po przejęciu bólu Obertasa. Jego ciało nie zdążyło się zregenerować... zbyt szybko nastąpiła przemiana. Wiedział o tym, zresztą nie mógł o tym zapomnieć. Bok palił jak żywym ogniem, nie dając czasu na spokojne myślenie. A miał o czym... zmoczył szmatkę i przyłożył do rany. Cichy syk przecisnął się przez zaciśnięte wargi. Czuł jak krople potu występują mu na czoło. Ale mógł już myśleć...
-Pokonałem Sierpa. Czyli cała Górna należy do mnie... cholera, ale boli... Mewa będzie teraz miała na mnie oko... trzeba zacząć włączać w to wszystko oświeconych... tylko najpierw muszę ich oświecić... hehe... co za idiotyzm!- wybuchł śmiechem, pomieszanym z cichym sykiem. Jego mama weszła.
-Co się stało?
-Nic mamo. Wszystko w porządku przypomniała mi się po prostu śmieszna sytuacja.
-Nie bujaj w obłokach tylko poucz się. Zawsze tylko siedzisz w tym pokoju z zasłoniętymi żaluzjami i o czymś myślisz. Martwię się o Ciebie.
-Nie przejmuj się mamo. Jest w pełni zdrów, ciałem i umysłem. Naprawdę nie masz się czym przejmować.
-Od kiedy wróciłeś ze studniówki od Natalii, nic tylko nie mam się czym przejmować. Wiem, że się rozstaliście, ale nie możesz tak tego przeżywać. Czas stawić czoło światu, a ona niech żałuje.
-Natalia- pomyślał. Dziewczyna, którą dane mu było poznać na wakacjach z kumplami. Wielka przyjaźń i miłość. Niestety był jeden problem... 300km. Wtedy jeszcze nie panował nad mocą. Wtedy jeszcze nawet o niej nie wiedział. Przebudził się niedawno. Poznał swoje dawne życia dopiero w czasie powrotu do Łodzi. Jechał z pewnym 30-letnim kolesiem. Kazał się nazywać Writz. Na początku Łukasz myślał, że to jakiś wariat, ale bardzo się pomylił... Writz lub Paweł był jednym z pierwszych nowej dekady. Powstał jako jeden z pierwszych. Na ziemie przybywał tylko w wyjątkowych okazjach i otworzenie oczu Łukaszowi, było jednym z jego zadań. Przekazał mu wtedy miecz... ten który prawie zawsze wisi przewieszony przez jego plecy. Ten którego zwykli ludzie nie widzą... ale on nie był zwykłym człowiekiem. Przypomniał sobie dawne wcielenia, inne światy, inny czas... zginął tysiąc osiemnaście lat temu podstępnie zabity przez szatana. Nazywał się Marko...
Nawet teraz na wspomnienie tego imienia doznawał dreszczów...
-Łukasz nic ci nie jest?- usłyszał głos matki siedzącej obok.- słabo wyglądasz, a mówiłam żebyś zakładał czapkę!
-Ależ mamo.
-Wiesz, że leki są drogie.
-Wiem. Nie zachoruje. Nie martwcie się.
-Jak mamy się nie martwić?! Żyjesz jak jakiś pustelnik. Co Ty sobie myślisz? Wyjdź czasem do ludzi.
-Przecież wychodzę.
-Na imprezy, na piwo... wracasz nad ranem nie wiadomo skąd, z kim i jak.
-Ależ mamo. Przecież zawsze wracałem trzeźwy i w całkiem dobrym stanie.
-Tak się mówi. Od jednego piwa się zaczyna. Dobrze wystarczy tego. Do książek.
-Nie chce mi się.
-Jak to?! Wiedza jest najważniejsza. Musisz się uczyć, bo inaczej...- dalej już nic nie słyszał. Znał to na pamięć. Zawsze to samo, szkoła, nauka, liceum. Tylko to widziała. Nic tylko nauka. Miał już tego dosyć. Był aniołem, ale to nie oznaczała, że musiał być dobrym uczniem i przykładnym synem... nie zawsze mu się udawało... Kiedyś był po prostu leniwy, a teraz nie miał czasu... musiał się przecież zająć ludźmi... Podjął decyzję...
-Jutro będzie wielki dzień!- powiedział mamie wtrącając się jej w pół zdania. Nie słuchał już jej.- Będę w piwnicy- rzucił szybko i wyszedł... miał jeszcze coś do załatwienia... oręż dla oświeconych.


06 cze 2008 14:51:10
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 0 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do:  
cron