Teraz jest 19 kwi 2024 9:12:56




Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 
"Tu i Teraz" - dosyć długie, dla wytrwałych... 
Autor Wiadomość
Post "Tu i Teraz" - dosyć długie, dla wytrwałych...
...i dla tych którzy nie spodziewają się przeczytać czegoś na miarę literackiej nagrody Nobla :)
To jedno z moich pierwszych dłuższych opowiadanek - napisałem je 3 klasie szkoły średniej (prawie już dekadę temu) dla swojej ówczesnej dziewczyny...

Cóż... chciała - to dostała :) Może niektórym z Was się spodoba...

===================================================================

"Tu i Teraz"


Witajcie... Nazywam się Jake... przynajmniej tak mi się wydaje. Nie!... Jestem tego prawie pewien. Stało się coś dziwnego i nie za bardzo wiem co mam o tym myśleć. Nie wiem co się ze mną dzieje, gdzie i dlaczego jestem? Co sprawia, że czuję się tak jak się czuję? Najbardziej zastanawiający jest fakt, że dobrze mi z tym. Czuję, że powinienem się bać, ale nie za bardzo mi to wychodzi.

Spróbuję to wyjaśnić nieco bardziej przystępnie. Ciekaw jestem czy mi się uda?

Czy mieliście kiedyś wrażenie, że patrzycie na siebie samych jakby z drugiego końca ulicy? Wiem... brzmi to trochę idiotycznie, ale to jest interesujące pytanie. Co byście zrobili, gdybyście z pewnego oddalenia zobaczyli siebie samego? Jak stoicie sobie zrelaksowani przed jakąś wystawą sklepową i z zainteresowaniem oglądacie co jest w środku. Widzicie siebie jak poprawiacie sobie niesforny kosmyk włosów opadający na czoło, podciągacie spodnie aby nie spadły wam z tyłka bo zapomnieliście założyć do nich paska albo nie zrażając zdziwionymi spojrzeniami innych przechodniów zaczynacie pogwizdywać pod nosem waszą ulubioną melodię. Jak byście zareagowali zobaczywszy taki obrazek?

Szczerze muszę się przyznać, że ja o mało co nie oszalałem.

Nie! Nie chodzi o tę scenę którą przed momentem opisałem. Ona była pokazana tylko dla przykładu. Tak po prostu... aby uzmysłowić wam o czym tak dokładnie chcę wam opowiedzieć.

W zasadzie to nie wiem skąd mi się to wzięło? Zupełnie jakby moja teraźniejszość i przyszłość nie miały racji bytu... istnienia. Wiem! Wiem jak to brzmi! Jak mogę twierdzić, że teraźniejszość nie istnieje? Hmm... gdybyście byli w mojej sytuacji nie zastanawialibyście się nad tym. Ale po kolei, zaraz wszystko wyjaśnię... No! Może nie wszystko, lecz choćby to o czym sam mam niejakie blade pojęcie.

Po pierwsze, po drugie i po trzecie wiem, że istnieję! Niby proste, ale uwierzcie mi, że przez pewien okres czasu miałem co do tego spore wątpliwości. Jasne! „Myślę więc jestem”. Ta słynna maksyma oddaje w pełni istotę życia. Ale czy na pewno? Czy same myśli oznaczają, że człowiek istnieje? Wyobraźcie sobie sytuację, że nie macie swoich zmysłów, a tuż przed wami rośnie piękna biała róża. Nie możecie jej powąchać ani dotknąć, nie możecie odczuć bólu kiedy ukłujecie się jednym z jej kolców. Nie możecie jej również zdeptać stopą bo takowej nie macie. Nie posiadacie w ogóle ciała, bo fizycznie nie istniejecie. Czy w takiej sytuacji, gdy was nie ma, a jedyne co po was pozostało to świadomość waszego istnienia... czy możecie z całą mocą i samozaparciem powiedzieć, że istniejecie. Zaiste ciekawe, prawda?

Gdy po raz pierwszy doznałem tego uczucia kompletnie nie wiedziałem co ze sobą począć. W zasadzie nie wiem czy gdy to poczułem, to był rzeczywiście ten pierwszy raz.

Wszystko kręci się wokół tego co pamiętam.

Pamięć! Tak, chyba tu dokładnie o nią chodzi. Wspomniałem wcześniej o tym, że moja teraźniejszość i przyszłość nie istnieje. Co więc w takim razie pozostało? Przeszłość. Moje wspomnienia... Nie wiem dlaczego tak się stało i nie pytajcie mnie o to. Wiem tylko tyle, że przez cały czas odkąd jestem tu gdzie jestem – czyli cholera wie gdzie! – ciągle i nieustannie atakują mnie wspomnienia.

Nie wiem kim jestem czy też kim będę. Wiem natomiast doskonale kim byłem. Wydaje się to straszliwie zagmatwane, ale zapewniam, że jest to nadzwyczaj proste. Wszystko kręci się wokół tej pamięci i moich wspomnień. Im więcej sobie przypominam, tym bardziej zdaję sobie sprawę kim byłem lub nawet... kim jestem.

Jest zupełnie tak, jakbym znalazł się w środku jakiegoś filmu ze mną w roli głównej. Serialu opisującego ze wszelkimi szczegółami moje życie i mnie samego. Im więcej przypominam sobie poszczególnych etapów z mojego życia, tym więcej jest odcinków noweli opisującej moje życie.

Obserwuję siebie, swoje życie, zachowania z perspektywy, niczym narrator który wie wszystko z wyjątkiem tego co będzie w następnym odcinku, wszystko opisuje ale nie ma prawa w nic ingerować.

A jeżeli mogę tylko oglądać i wspominać, to czemu nie mógłbym się tym z wami podzielić. Tak więc rozsiądźcie się wygodnie i posłuchajcie historii o mnie i o moim życiu.

- Co z nim?

- Musimy czekać...

Pierwsze co pamiętam to moje urodziny. Oczywiście z biegiem lat wszystko się zapomina, ale jestem chyba w uprzywilejowanej sytuacji. Dlaczego ludzie na świecie nie pamiętają swoich urodzin? Czemu to pierwsze i najwspanialsze przeżycie zanika w odmętach pamięci aby nigdy już nie wydostać się na światło dzienne. Kto wie? Może dla nas – dzieci, jest to zbyt straszne przeżycie abyśmy chcieli je zapamiętać. Jakby się temu tak dokładniej przyjrzeć, to jest to rzeczywiście potworność. Nagle i bez żadnego racjonalnego dla nas wytłumaczenia zostajemy wyrwani z miękkiego, ciepłego i bezpiecznego miejsca jakim jest wnętrze naszych matek do brutalnego, zimnego i niebezpiecznego zewnętrznego świata. To chyba cud, że nowonarodzeni nie wariują podczas procesu tych narodzin.

Pierwsze co w ogóle pamiętam to – światło. Zabawne, stoję z boku i obserwuję lekarza który odbiera poród, moją matkę krzyczącą z bólu i mojego ojca trzymającego ją za rękę. Patrząc na nich przypominam sobie to światło.

Jednak wszystko widzę jakby przez mgłę. Nie widzę dokładnie ich rysów twarzy, pokoju, sprzętów. Założę się o ostatnie pieniądze, że wiem dlaczego. Pewnie dlatego, że kiedy się rodziłem byłem przerażony jak jasna cholera. Trudno się więc dziwić, że nie zarejestrowałem wszystkiego zbyt dokładnie.

W końcu widzę siebie. Oczywiście z lekkiej perspektywy. Jezu, ale byłem brzydki! Czy rzeczywiście to małe, różowe i drące tak przeraźliwie gębę to JA? Chyba tak!

Ciekawie było zobaczyć swoje narodziny. Choć prawdę mówiąc za to, że zachowałem zimną krew należy mi się chyba medal. Na początku byłem przerażony. Nie, nie, nie! To wcale nie przynosi mi ujmy! Jestem ciekaw jak wy byście zareagowali na taką sytuację? Zresztą kto wie? Może ta osobowość obserwatora pozwala mi spojrzeć na moje wspomnienia z nieco szerszej perspektywy. Nie tak emocjonalnie.

Nie mniej już jestem, to znaczy... urodziłem się. Zastanawiające, że jedyne co pamiętałem przed ujrzeniem nowego świata, było moje imię - Jake. To jedno pozostało mi jak na razie z mojej przyszłości, czy też jak kto woli przeszłości. Znaczy... mam na myśli to miejsce z którego się wzięła ta moja świadomość i te moje wspomnienia.

Ludzie! To zakrawa na czystą paranoję! Jestem, nie ma mnie, byłem, będę... co jeszcze?

W jednym natomiast momencie coś mnie ścisnęło w dołku. Był to zarazem moment kiedy mgła spowijająca postacie w izbie lekarskiej lekko się rozproszyła. Pielęgniarka owinęła mnie w nieduży niebieski ręcznik i w takim miękkim kokonie podała mnie mojej mamie. Już prawie zapomniałem jaka matula była piękna! Spojrzałem w jej prosto w twarz. Była zmęczona, ale... niesamowicie szczęśliwa. Wzięła mnie z rąk położnej, przytuliła delikatnie i leciutko pocałowała w łysą głowę. No... w sumie to nie łysą! Miałem na niej jakieś cztery włosy! Pamiętam, że kiedy tak na nią patrzyłem znad kocyka, poczułem to, co chyba każde nowonarodzone dziecko czuje. To jest moja mama i ona mnie kocha.

Zauważyłem, że pojedyncza łza szczęścia spłynęła po jej policzku.

- Witaj synku. – powiedziała – Jestem twoją mamą. Kocham cię.

To było wszystko czego potrzebowałem do szczęścia. Poczułem ogromne szczęście, choć oczywiście jeszcze nie rozumiałem co do mnie wtedy powiedziała. Bardziej niż słowa zadziałał na mnie kojący ton jej głosu. Instynktownie poczułem, że ta ładna pani która mnie trzyma jest tą, której mogę bezgranicznie zaufać i przy której jestem bezpieczny.

Tak uspokojony, znowu zacząłem się drzeć wniebogłosy.

- Nie daj się! Jestem przy tobie!

Trzeba przyznać, że dla osób o nieco wyższej inteligencji, życie oseska może wydawać się nieco nudne. Tak też było w moim przypadku.

Oczywiście nie mogłem być pewien tego, że jestem w jakiś sposób mądrzejszy, w końcu sam nie za bardzo wiedziałem kim jestem. Bardziej czułem niż... byłem pewien czegokolwiek. Jasne! Łatwo powiedzieć – „osoba o nieco wyższej inteligencji” i mieć w tym przypadku na myśli siebie samego. Jakbym wiedział co się ze mną do diaska dzieje, to może bym i mógł zrewidować nieco swój stosunek. Wtenczas jednak tylko obserwowałem i przypominałem sobie początki mojego życia, nie wiedząc kim „będę” lub nawet kim „jestem”.

Tak jak wspomniałem wcześniej moje życie w pierwszym roku po narodzinach upłynęło pod znakiem nieustającej nudy – dla mnie jako „chyba” dorosłego oraz początku niesamowitej przygody – dla mnie jako małego berbecia. Oczywiście jako dziecko poznawałem otaczający mnie świat wszelkimi zmysłami jakie mi były wtenczas dostępne.

Zaczęło się od tego, że dowiedziałem się kim jest ta ładna pani którą pierwszą zobaczyłem oraz kim jest ten wysoki gościu, który ciągle się za tą panią pałętał. Nie mieli zbyt wyszukanych imion. Te ich składały się z dwóch prostych do wymówienia dźwięków: MA-MA oraz TA-TA. Nie byłem wtenczas pewien czy to w rzeczywistości są ich imiona. Po prostu ilekroć się do mnie zwracali, za każdym razem słyszałem te słowa. I w końcu się mi one utrwaliły. Były to teksty w stylu.

- Jest śliczny jak mama.

- Ma oczy po tacie.

- Powiedz mama!

- Powiedz tata! TA-TA! No powiedz...

- Znowu masz mokrą pieluchę. Trzeba zawołać mamę...

Za to mnie nazywali Jake... To imię od początku mi się spodobało. Twarde symbolizujące wielkiego gościa, którego wszyscy powinni się bać, lub... akurat w tym momencie sześćdziesięcio-centymetrowej długości bobasa. Ale w końcu jak go zwał, tak go zwał.

Czasami tylko dodawali do mojego imienia jakieś niezrozumiałe dla mnie z początku określenia w stylu: kochany szkrab, maleństwo, słoneczko, gigant, itp. Nie za bardzo mi się to podobało, ale cóż z tymi „dorosłymi” nie wygrasz.

Patrząc na siebie z perspektywy dochodzę do wniosku, że byłem naprawdę wrednym bachorem. I to o niezbyt wysokim progu nudy. Moimi ulubionymi zajęciami było: jedzenie, spanie i płakanie. Na pewno doprowadzałem moich staruszków do białej gorączki, ale nie usłyszałem z ich ust ani razu słowa skargi. Przynajmniej nie w mojej obecności. He, he, he! Zajmowali się mną na zmianę... znaczy do karmienia wyznaczana była głównie mama, ale do uspokajania, mycia i ogólnego zajmowania się moją osobą wzajemnie się uzupełniali.

Opracowałem sobie wtedy na nich pewien sposób. Zauważyłem, że ilekroć zaczynałem płakać, któreś z moich rodziców lub oboje na raz, przychodziło i za wszelką cenę starało się mnie uspokoić. Najbardziej starali się wtedy, gdy zaczynałem swój koncert w czasie gdy wszędzie dookoła było ciemno. Usłyszałem jak to kiedyś nazwali - „O nie! Znowu w środku nocy!”. Zwykle w takim momencie podtykali mi pod nos butelkę abym coś zjadł albo włączali muzykę czy też nakręcali ruszające się przy moim kojcu zabawki, aby czymś zająć moją uwagę. Jednak ja zdecydowanie najbardziej lubiłem gdy jedno z nich brało mnie na ręce i wybierało się ze mną na spacer po naszym domu, do momentu aż się uspokoję lub zasnę.

Świat dookoła mnie był nad wyraz ciekawy. Miękki kocyk, jasne słoneczko świecące zza okna, różnokolorowe ściany w moim pokoju, które zdobiły wizerunki jakiś zwierząt. Uczyłem się też co mi wolno a czego nie. Dowiedziałem się wielu istotnych rzeczy, jak na przykład tego, że o wiele poręczniej jest włożyć sobie do ust rękę niż stopę. Wiele takich życiowych mądrości udało mi się w skrytości wypracować. Trzeba przyznać, że byłem z siebie niesamowicie dumny. Co tam! Wciąż jestem z tego dumny.

Okazało się, że niewiele rzeczy można dojrzeć z pozycji leżącej na plecach dlatego też kiedy tylko zacząłem być do tego zdolny, zacząłem szukać jakiejś innej pozycji z której można by się było rozejrzeć. Pamiętam, kiedy pierwszy raz usiadłem w łóżeczku bez niczyjej pomocy. Trzeba przyznać, że z tej perspektywy świat wydawał się znacznie ciekawszy.

Po paru długich miesiącach zorientowałem się, co zresztą nie było takie trudne, że dorosłych – tak siebie nazywali, bardzo łatwo można uszczęśliwić. Jak? Ano, bardzo prosto!

Wszystko zaczęło się od pierwszego słowa. W zasadzie to było to kaszlnięcie tylko moi rodzice wyciągnęli z tego fałszywe wnioski. Ten wysoki, miły facet co się pałętał koło mnie i ciągle powtarzał „Powiedz TA-TA” robiąc przy okazji śmieszne miny, usłyszał jak odkaszlnąłem i był pewien, że właśnie wypowiedziałem magiczne słowa „tata”. Coś mu się zaraz potem stało, bo zaczął latać po pokoju jak oszalały krzycząc „Hura, hura, hura!”. Nagły rumor zwabił do pokoju mamę oraz pewną starszą parę która czasami do nas wpadała. Ta para też była całkiem miła, zwłaszcza dlatego, że często się ze mną bawiła. Nazywali się Babcia i Dziadzio. Tego pamiętnego dnia również do nas wpadli.

Kiedy weszli do pokoju bardzo się zdziwili kiedy ujrzeli rozanielonego tatusia.

- Barry? – zapytała Babcia – Co ty wyprawiasz chłopcze?

- Jake właśnie powiedział „tata”!

- Ależ kochanie. – mama podeszła do taty – Pewnie się przesłyszałeś.

- Nie. – pokręcił głową – Powiedział „tata”.

Pochylił się nade mną i delikatnie wyciągnął mnie z kojca.

- No olbrzymie! – zachęcał mnie – Powiedz „tata”. TA-TA.

Popatrzyłem na niego nie wiedząc za bardzo dlaczego mu na tym tak bardzo zależy, ale skoro chciał to... czemu nie! Poza tym... podobała mi się ta ksywka „olbrzym”.

- Tata. – powiedziałem.

- Słyszeliście? – zapytał z tryumfem tatuś – Powiedział!

Zaskoczona mamusia podeszła i wzięła mnie od niego na ręce. Wyglądała na bardzo szczęśliwą.

- Rzeczywiście! – następnie zwróciła się do mnie – A teraz kochanie powiedz MA-MA.

Skoro chcesz, pomyślałem, to czemu nie.

- Mama.

Tego co potem się stało nie sposób opisać. Wszyscy zaczęli się ze sobą obściskiwać, szczerząc się do siebie i gratulując nawzajem, jedni „wspaniałego wnuczka” a drudzy „mądrego syna”. Potem wszyscy zaczęli mnie na zmianę obściskiwać i całować, aż miałem tego zupełnie dość. Pamiętam dokładnie co wtedy sobie pomyślałem – „Jeżeli wszyscy dorośli są tacy dziwni, to ja chcę zostać w powijakach”.

Potem imprezie na moją cześć, jak to nazwali „Z okazji wypowiedzenia pierwszego słowa” i wypowiedzeniu jeszcze kilkunastu „mama”, „tata” a na cześć tych starszych państwa „baba” oraz „dada”, udałem się na zasłużony odpoczynek.

- Tylko spokojnie, nic się nie bój. Jestem tutaj.

Dalej wszystko poszło jak z górki.

Kiedy decydowałem się w końcu aby moich bliskich czymś kolejnym zadziwić, zbierałem się trochę w sobie i robiłem to czego akurat sobie wtedy życzyli. Niemały wpływ miało na to również to, że przy okazji zawsze zbierało się na jakieś kolejne święto. Tak było z raczkowaniem, siadaniem, pierwszym krokiem czy też skończeniem używania pieluch. Jednego byłem wtedy jednak już pewien... dorośli są naprawdę dziwni.

Życie niemowlaka upłynęło mi spokojnie i bez większych trosk. Czy to spacery, zabawy czy też coś innego, zawsze można było odkryć coś nowego, jakiś inny sposób na zabicie czasu.

Im więcej sobie przypominam, tym bardziej zastanawia mnie to, dlaczego tu jestem? Gdziekolwiek jestem! Jaki cel ma to stopniowe przypominanie sobie kolejnych faktów z mojego życia. Przecież to, że to do mnie wraca oznacza, że to kiedyś przeżyłem. Dlaczego jednak nie pamiętam nic ponad to? Kim jestem, co robiłem, skąd się tu wziąłem? Zaiste... najbardziej denerwującym faktem jest to, że czuję się z niczym ani z nikim nie powiązany. Nawet w najmniejszym stopniu... Czy poznanie siebie z najmłodszych lat, przypomnienie sobie całego swojego życia, ma jakikolwiek sens?

Rozważania rozważaniami, a życie mija. Tfu! Życie! Święta naiwności!

Kiedy miałem około sześciu lat zdarzyło się coś, co wywarło znaczny wpływ na moje dalsze życie. Poniekąd pozytywny, a poniekąd negatywny (przynajmniej tak z początku myślałem). Rodzice wysłali mnie do szkoły.

Tak... szkoła! To jedno słowo określające pewną rzecz wywołuje drżenie serc milionów ludzi w moim wieku. Ha! Ma w sobie nieodparty urok pozbawionej hamulców ciężarówki, która niczym taran pędzi ze zbocza stromej góry. Nie ma chyba na świecie młodego człowieka, który by pałał zbytnią miłością do tej właśnie instytucji. Ja również nie byłem wyjątkiem.

Pierwszym czego nie mogłem zrozumieć, było dlaczego dalej nie może się mną opiekować Anna, a drugim natrętna myśl czym zasłużyłem sobie u rodziców na tak straszliwą karę.

Hmm... Anna! Pozwólcie, że się trochę rozmarzę... cóż to było za przemiłe stworzenie. Jedna z niewielu osób, które tak naprawdę szczerze polubiłem. No... przynajmniej z tego co na razie pamiętam. Anna była moją opiekunką od kiedy skończyłem cztery lata. W zasadzie to nie „opiekunką” w sensie „opiekunką”, ale bardziej „opiekunką” w sensie „przyjaciółką”. O ile sobie dobrze przypominam, to kiedy do nas po raz pierwszy raz przyszła miała około szesnastu lat. Rodzice poprosili ją o pomoc w przypilnowaniu mnie wieczorem bo gdzieś się akurat wybierali. Oczywiście zgodziła się – parę groszy zawsze się przyda, i od tej pory wpadała do naszego domu kiedy zaistniała taka potrzeba i opiekowała się mną.

Szczerze muszę się przyznać, że z początku nie za bardzo ją lubiłem, a nawet robiłem wszystko żeby jej uprzykrzyć życie. A to „niechcący” wylądował sok pomarańczowy na jej nowej sukience, a to „przypadkiem” Herman – jedna z moich jaszczurek znalazła się w jej torebce, znowu to innym razem kiedy poczułem w sobie „powołanie” do kariery fryzjerskiej była zmuszona kilkadziesiąt minut rozsupływać węzły jakie porobiłem jej plotąc warkocze. Teraz dopiero rozumiem jakie cierpiała katusze, kiedy dorosłem do pierwszego etapu zainteresowania płcią przeciwną (czytajcie – kobietami), co koncentrowało się głównie na szukaniu odpowiedzi na odwieczne pytanie „Czym dziewczynka różni się od chłopczyka, szczególnie w tych miejscach zakrytych ubraniem?”. Nie była wredna i na wiele mi pozwalała, jakby rozumiejąc moje zainteresowanie „tymi” sprawami... czasami tylko dawała mi lekkiego prztyczka w nos, gdy posuwałem się odrobinę za daleko w mojej chęci zgłębienia tajemnic wszechświata.

Z czyście anielską cierpliwością znosiła jednak te wszystkie moje szykany, nie krzycząc na mnie jak to robiły wcześniejsze opiekunki, ani też nie wymyślając sadystycznych kar, jak na przykład stanie w kącie czy zakaz oglądania telewizji.

Z biegiem czasu bardzo ją polubiłem, zupełnie tak jak ona mnie. Staliśmy się parą serdecznych przyjaciół. Kiedy jednak nastąpił ten przełom? Niech no sobie przypomnę...

Aha! Już pamiętam!

Był to piątek. Ja jak zwykle dawałem jej ostro w kość, bo rodzice wybrali się na długo planowaną wycieczkę do wujostwa. Mieli wrócić bardzo późno, więc dlatego nie zabrali mnie ze sobą. Oczywiście zadzwonili po Annę, a ona zjawiła się po niespełna pięciu minutach, gdyż mieszkała całkiem niedaleko od nas.

Dość szybko po wyjściu rodziców, zacząłem swoje zwyczajowe harce wokół jej osoby, co ona obserwowała z lekkim uśmiechem na ustach, zerkając co chwila znad trzymanej w ręku książki. Jako, że na dobre zaczynała się już jesień po niedługim czasie mogliśmy usłyszeć rzęsiście spadające krople deszczu, które po krótkiej chwili zamieniły się w siarczystą ulewę. Co tam ulewę! Burzę jak jasna cholera! Ostry i porywisty wiatr z hukiem uderzał w szyby mojego domu jakby chcąc sprawdzić ich wytrzymałość oraz to kiedy w końcu ustąpią z hukiem pękając i wpadając do środka domu.

Nagle zgasły światła, a grający telewizor pociemniał niczym zdmuchnięta zapałka. Później dowiedziałem się, że awarię prądu spowodowała duża gałąź, która spadła prosto z drzewa na słupy prowadzące kable wysokiego napięcia do naszego osiedla i przerwała je.

Wtedy jednak o tym nie wiedziałem i byłem śmiertelnie wystraszony. Dziwicie się? Gdy się ma cztery lata dużo rzeczy wydaje się przerażających. A tu w domu ciemno, wiatr wyje, gałęzie drzew stukają w okna... Prawdziwie piorunująca mieszanka.

Akurat siedziałem z nią na kanapie i oglądaliśmy jakąś kreskówkę, gdy w jednej chwili zrobiło się ciemno. Odruchowo sięgnąłem w bok i chwyciłem kurczowo Annę za rękę. I to dość mocno.

- No proszę. – powiedziała spokojnie – Prąd wysiadł. Jak nic jest jakaś awaria.

Wytężywszy wzrok popatrzyłem na jej ciemną postać.

- Co teraz zrobimy?

- Macie jakieś latarki albo świeczki w domu? – zapytała.

- Uhmm. – kiwnąłem głową – Latarka jest w szafce w kuchni a świeczki w piwnicy.

- OK. Chodźmy ich poszukać. – wstała z kanapy nie puszczając mojej dłoni – Najpierw poszukajmy latarki.

Macając dookoła siebie na ślepo dość szybko doszliśmy do kuchni. Stanąłem na palcach i z jednej z szafek wyciągnąłem latarkę, którą ojciec często używał. Nacisnąłem przełącznik i... nic się nie stało.

- Nie działa. – powiedziałem spokojnie starając się, aby głos mi za bardzo nie drżał.

Spokojnie odebrał mi ten przedmiot i sama spróbowała ją uruchomić. Również bezskutecznie.

- No cóż. – jej głos brzmiał spokojnie – Najwyraźniej baterie się wyczerpały. Macie może jeszcze jedną?

- Pewnie tak, ale nie wiem gdzie.

- No to w takim razie musimy znaleźć świeczki. – zadecydowała – Mówiłeś, że są w piwnicy?

Mocniej ścisnąłem jej dłoń, bo nigdy zbytnio nie przepadałem za tą właśnie częścią domu. Teraz, gdy się nad tym bardziej zastanowię dochodzę do wniosku, że na pewno domyślała się jak bardzo się boję, i dlatego też zrobiła to o czym zaraz wam opowiem.

- Brrr... – była naprawdę przekonująca – Bardzo boję się piwnic. Nie mam mowy żebym weszła tam sama. Ale ty na pewno się nie boisz, prawda Jake?

Domyślcie się co w tej sytuacji odpowiedziałem.

- Ja? Ja miałbym się bać? Coś ty!

Miałem nadzieję, że zabrzmiałem dość przekonywująco.

- Tak też sądziłam. – w ciemności dostrzegłem zarys jej uśmiechu – Czy w takim razie zgodzisz się być moim strażnikiem na czas wyprawy do piwnicy?

- Uhmm.

- No to w porządku. – sięgnęła do jednej z szafek i wyjęła małe pudełeczko - Wezmę jeszcze tylko zapałki i możemy ruszać.

Kiedy teraz na to patrzę to zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że tak naprawdę to wcale nie bała się ciemności. Powiedziała tak tylko dlatego, abym sam nie myślał o własnym strachu, a to, że mianowała mnie swoim ochroniarzem sprawiło, iż poczułem się kimś bardzo ważnym. Mimo tego, że bałem się jak cholera, musiałem wziąć sprawy we własne ręce.

I tak też, po wielce ryzykownej wyprawie do piwnicy staliśmy się posiadaczami całkiem sporego naręcza woskowych świeczek, które zapalone raz-dwa rozproszyły ciemności naszego domu. I tak przy blasku wesoło drgających ogników, usiedliśmy razem na kanapie opowiadając sobie różne śmieszne historyjki. Trzeba przyznać, że Anna znała ich całe mnóstwo – i to czasami takich, że można było zrywać boki ze śmiechu. Wieczór był pełen emocji, dlatego też dość szybko zmorzył mnie sen. Zasnąłem z głową na jej ramieniu.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w jednej chwili zmieniło się całe moje do niej nastawienie. Cieszyło mnie to, że udało mi się pokonać swój strach. Oczywiście przy niewielkiej pomocy mojej opiekunki. Zrozumiałem w końcu, że Anna jest fajowa, a moje dotychczasowe zachowanie w stosunku do niej było najdelikatniej mówiąc – „wredne”. Postanowiłem w duchu nie sprawiać jej już więcej problemów.

Moja sympatia do niej pogłębiła się jeszcze bardziej, kiedy to następnego dnia rano do mojego pokoju przyszła mama i opowiedziała, że Anna bardzo mnie wczoraj wieczór pochwaliła. Podobno powiedziała, że zachowałem się „Bardzo odważnie – zupełnie jak dorosły mężczyzna”. Cóż... nie muszę chyba opisywać jak byłem dumny z tego powodu, prawda?

Od tego momentu wszystko się zmieniło. Nie, nie, nie... wcale nie pragnę wam wmówić, że stałem się świętym dzieckiem! Bynajmniej. W dalszym ciągu byłem normalnym szkrabem, ze swoimi humorami i wyskokami. Chodzi mi o stosunek do Anny. Stała się moją prawdziwą przyjaciółką. Jasne, że miałem przyjaciół rówieśników... nawet całkiem sporo, jednak w tym jak zacząłem traktować Annę i w tym jak ona traktowała mnie było coś głębszego. Jakiś... wzajemny szacunek. Powiecie pewnie, że co za szacunek może odczuwać kilkuletni smarkacz? Odpowiem wam pytaniem. Czy sądzicie, że dzieci nie mają uczuć; że ich stosunki z innymi ludźmi są płytkie i szybko się kończą; że uczucia szacunku, oddania i szczerego przywiązania dzieci mogą ofiarować tylko swoim rodzicom? A może po prostu o tym zapomnieliście? Nie pamiętacie już jak to jest być dzieckiem, bo jesteście zbyt zajęci robieniem pieniędzy i wszechobecną pogonią za karierą.

Muszę przyznać, że teraz po raz pierwszy, zaczynam doceniać sytuację w jakiej się znalazłem... jakakolwiek by ona nie była. Mam szansę przyjrzenia się temu co czułem, myślałem, wiedziałem. Dzięki tej podróży w moje wspomnienia jestem w stanie odpowiedzieć wam na to pytanie... Dzieci od momentu swojego urodzenia szukają kogoś, kogo mogły by kochać, szanować, na których mogły by całkowicie polegać. Pierwszymi tego typu osobami są oczywiście rodzice, za to w następnej kolejności jest wszystko inne. Ludziom starszym uczucia małych dzieci wydają się płytkie i nietrwałe. „Co z tego... – pytają na przykład – że ciągle się przeprowadzamy? Szybko znajdzie sobie nowych kolegów!”. Nie przejmują się zbytnio tym, jak w rzeczywistości reagują na zmiany ich dzieci. „Są młodzi – szybko zapomną”. Prawda... w końcu o wszystkim się zapomni, ale dlaczego nie zwracacie uwagi na dzisiaj, na teraz.

Tak jak wspomniałem staliśmy się z Anną dobrymi przyjaciółmi. Wiecie... tymi z tych na dobre i na złe. Te wszystkie wspólne wieczory spędzone na dokazywaniu i oglądaniu do późna telewizji mimo wyraźnych zakazów rodziców. Ha! Wspólne zajadanie się popcornem i pizzą, regularne bitwy na poduszki oraz wspólne śpiewanie. Tak, tak! Śpiewanie. To Anna nauczyła mnie śpiewać i od tego czasu kiedy tylko nam się nudziło odgrywaliśmy prawdziwe koncerty w takt muzyki dobywającej się z wieży stereo. Miała naprawdę świetny głos. Mnie również nie szło najgorzej. Pamiętam, że kiedyś powiedziała: „Masz naprawdę talent, nie zmarnuj go”. Musicie przyznać, że była bardzo miła. Piosenki Abby, Madonny, Prince’a, Barry’ego White’a oraz wielu innych wykonawców w krótkim czasie mogłem śpiewać z pamięci. Jednak moją najukochańszą piosenką, którą nuciłem pod nosem w każdej wolnej chwili było: „Satisfaction” – The Rolling Stones. Muzyka stała się czymś, co na stałe wpisało się już do mojego życia. Już na zawsze... Ach! Prawdziwie sielskie życie.

Pewnie więc rozumiecie mój gniew, gdy pewnego dnia, ni z tego ni z owego, rodzice poinformowali mnie, że od września (czyli za dwa miesiące) zacznę chodzić do szkoły. Oczywiście zareagowałem buntem, który został jednak szybko stłumiony. Cóż... z tymi dorosłymi trudno wygrać. Miałem jednak święte prawo być śmiertelnie obrażony, z czego też skwapliwie skorzystałem.

I tak też, jak wiele razy wcześniej z pomocą przyszła mi Anna.

Gdy kolejnym razem przyszła do naszego domu od razu zauważyła, że jestem naburmuszony. W odpowiedzi na jej przywitanie coś tam odburknąłem i szybko wróciłem do oglądania telewizji. Zdawałem sobie sprawę z tego, że ona akurat nie jest niczemu winna, ale tego wieczora wszyscy starsi ode mnie więcej niż rok, byli „dorosłymi”. Więc ona też.

Anna jednak nie przejęła się zbytnio tym, że jestem wściekły i zastosowała jedną ze swoich słynnych „dywersji”, które sprawiały, że szybko przechodził mi zły nastrój. Jesteście ciekawi jaką? No cóż... odpowiedzcie mi z ręką na sercu, czy znacie chociaż jedno dziecko, które na widok dużej pizzy z wszystkimi dodatkami, gigantycznej porcji frytek, zimnej coli i zabawki dołączonej do zestawu, nie wpadło by w zachwyt. He, he! Ja też NIE!

- No dobra Jake. – spytała między jednym kęsem a drugim – Co cię gryzie?

- Ech... szkoda gadać.

- Spróbuj. – zachęciła mnie.

- Szkoła.

Gwizdnęła przeciągle.

- Aaaa! Więc o to ci chodzi. Powinieneś się cieszyć.

Zmroziłem ją wzrokiem.

- No wiesz! Jak możesz?

- Ano mogę. – nie ustępowała – W szkole jest wiele rzeczy wartych baczniejszej uwagi.

- Wymień jedną.

- Proszę bardzo... nowi przyjaciele.

- Mam przyjaciół.

- W takim razie dobra zabawa.

- Teraz też się nieźle bawię.

- Nauka.

- Phi! – parsknąłem – Postaraj się lepiej.

Przewróciła oczami w geście bezradności.

- Trudno cię przekonać... Jak zwykle!

- No widzisz... – tryumfowałem nie spostrzegając zastawionej pułapki – Szkoła nie ma najmniejszego sensu. Co ty w niej widzisz?

- Co dokładnie masz na myśli?

- Lubisz szkołę?

Zaśmiała się serdecznie.

- Żartujesz? Żaden uczeń nie przepada za szkołą...

- Widzisz!

- Ale to nie znaczy, że nie jest potrzebna. – dokończyła.

- Mów jaśniej.

- Kiedy idziesz do szkoły, zaczynasz całkiem nowy etap swojego życia. Przestajesz być małym dzieckiem i zaczynasz kształtować własną osobowość.

- Kształtować własną osobowość? – powtórzyłem – Annie! Mam dopiero sześć lat, możesz trochę przystępniej.

- No dobrze. – zgodziła się i namyśliła się przez chwilę – Nie możesz całego życia spędzić w jednym miejscu, na tym samym łóżku. Musisz się rozwijać, a co za tym idzie musisz iść do szkoły. Jasne, że to nie jest przyjemne. Mam osiemnaście lat i sama często się buntuję, że muszę robić coś na co nie mam ochoty, a co jest akurat przewidziane w szkolnym programie. Bywa ciężko, to prawda! Jednak szkoła to nie tylko obowiązki i nauka przez cały dzień. Ta instytucja miewa również swoje przebłyski. To właśnie one sprawiają, że doceniasz to co one ci oferują. Rozumiesz teraz o czym mówiłam?

- Strasznie zamieszałaś, ale... chyba w jednym masz chyba rację.

- W czym? – zaciekawiła się.

- Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Zaśmiała się lekko.

- Jesteś okropny!

- Wiem. – wyszczerzyłem zęby w uśmiechu – Ale za to właśnie mnie lubisz.

- Temu akurat nie zaprzeczę. – szybkim ruchem zburzyła mi włosy na głowie.

W dobrym humorze dokończyliśmy posiłek.

- Muszę ci o czymś opowiedzieć. Wyobraź sobie, że wczoraj Andrew...

Anna miała rację. Wcale nie było tak źle. Przynajmniej z tego co jak na razie pamiętam. Szkoła podstawowa im. Johna F. Kennedyego była dosyć ciekawym miejscem. Jako, że mieszkaliśmy w Santa Monica, zostałem automatycznie do niej przydzielony.

Ładny, na biało otynkowany budynek i dosyć spora liczba uczniów sprawiał wrażenie niezbyt dobrze zaprojektowanego mrowiska. Dosyć szybko się jednak zaaklimatyzowałem i nie miałem większych problemów z zaakceptowaniem faktu, że muszę się uczyć. W ciągu pierwszych dwóch tygodni od rozpoczęcia nauczania, cała klasa zmieniła się w grupkę dobrych znajomych.

Mniej więcej w połowie pierwszego semestru wydarzyło się coś, co bardzo mnie zasmuciło. Bowiem Anna zdała egzaminy do uniwersytetu stanowego i została przyjęta. Musiała więc wyjechać. Rzecz jasna było mi strasznie przykro, bo prawdę mówiąc była mi bliska jak siostra, której nigdy nie miałem. Na dzień przed swoim wyjazdem, wpadła jeszcze do nas na chwilę aby się ze mną pożegnać.

Swoim starym, sprawdzonym ruchem zburzyła mi włosy na głowie, jednak tym razem absolutnie mi to nie przeszkadzało.

- Chciałabym żebyś coś dla mnie zrobił. – powiedziała z lekkim uśmiechem.

- Co takiego.

- Nigdy nie przestawaj marzyć. Nawet gdy inni będą to u ciebie wyśmiewali, to ty nigdy nie wyrzekaj się swoich marzeń, bo jeżeli będziesz ich pragnął wystarczająco mocno, to bądź pewien, że prędzej czy później się spełnią. Czy możesz mi to obiecać?

- Tak.

- Będzie mi ciebie brakowało, Jake.

- Mnie ciebie też Ann.

Wyciągnęła do mnie rękę, a ja szybko ją złapałem w naszym tajnym uścisku.

- Przyjaciele na zawsze? – zapytała.

- Na zawsze. – potwierdziłem cicho.

Przytuliła mnie jeszcze mocno i po chwili już jej nie było. Odeszła. Patrzyłem jeszcze dłuższą chwilę w miejsce gdzie zniknęła mając straszne przeczucie, że już jej nigdy nie zobaczę. Czy miałem rację? To się jeszcze okaże...

Tak oto otwarł się nowy rozdział mojego życia - szkoła. Trzeba uczciwie przyznać, że przesadzałem odrobinę z tą początkową niechęcią. Ale wiecie jak to jest... Człowiek nie potrafi docenić tego, czego nigdy nie przeżył! Ech, bycie mną bywa czasami bardzo męczące.

Szkoła jak to szkoła na początek straszy, a dopiero potem odsłania swoje prawdziwe oblicze. Trafiłem do klasy , gdzie oprócz mnie było jeszcze dziewiętnaście innych dzieciaków tak samo jak ja, nie bardzo wiedzących co mają w ogóle robić. Częściowo wszystko wyjaśniło się, po pierwszym spotkaniu z naszą nauczycielką.

Panna Penwell, bo tak się właśnie nazywała, Miała nas uczyć przez pierwsze trzy lata szkoły, wszystkich przedmiotów jakie miały znaleźć się w naszym programie. Wiadomo... nauczanie początkowe nie zawiera aż takiej ilości materiału aby potrzeba było do niego kilku nauczycieli.

Była wysoką, szczupłą szatynką o szczerej twarzy i miłym uśmiechu. Z miejsca ją też polubiłem, podobnie jak reszta klasy. Powiedziała, że ma trzydzieści osiem lat, a naucza od bez mała piętnastu. Opowiedziała nam wiele ciekawych rzeczy o naszej szkole oraz o tym co będziemy w niej robić. Wydawało się tego trochę dużo, ale nie tak abym miał się tym jakoś specjalnie przejmować. Mówiła, że będziemy w tym roku uczyć się dobrze czytać, pisać, dodawać, odejmować i parę innych, też ważnych rzeczy. Te akurat informacje przyjąłem z niejakim zadowoleniem, gdyż te umiejętności nie były mi obce (przynajmniej w takim stopniu w jakim to ona przedstawiła). Czytania i pisania nauczyła mnie już jakiś czas temu moja mamuśka i to powiem nieskromnie, że z całkiem niezłym skutkiem. Co się zaś tyczy rachunków, to w tym zakresie nieocenioną pomocą zawsze służyła mi Anna. To ona pierwsza zaczęła mnie dokształcać w tym kierunku, a że wtedy już bardzo ją lubiłem to usilnie dążyłem do tego aby była ze mnie dumna. Z tej nauki sporo wyniosłem. Ha!... Dodawanie i odejmowanie do stu, miałem już w jednym paluszku. Co więcej liznąłem już także mnożenie i dzielenie w tym zakresie. Oczywiście, że w nieco mniejszym stopniu... ale to przecież też się liczy, prawda? Co mogę powiedzieć więcej? Powoli lecz nieubłaganie, ciemne chmury na horyzoncie zaczynały się rozpływać.

Może teraz powiem słówko o mojej klasie. Noo... tak właściwie to raczej to będą dwa słowa! Część osób znałem już z mojej okolicy, gdyż nie była znowu ona aż taka rozległa. Natomiast jeżeli chodzi o resztę, to wzajemne zapoznanie się, przebiegło nad wyraz ciekawie... szczególnie w jednym przypadku.

Wiecie jakie są dzieciaki. Cały czas starają się udowadniać wszystkim, że są w czymś najlepsze. Chcą być podziwiane, doceniane, chcą by ich słuchano. Robią wszystko co w ich mocy aby do tego doprowadzić. Lecz gdy nie są w stanie dokonać tego w sposób dogadzający wszystkim, zaczynają się skłaniać ku nieco bardziej wyrafinowanym metodom, jak na przykład... wymuszanie dla siebie odpowiedniego posłuchu.

Taką właśnie osobą w mojej klasie był niejaki Steve. Powiedziałem „niejaki” gdyż nikt z klasy nie wiedział o nim zbyt wiele. Przyszedł do mojej klasy, gdzieś w połowie roku. Wszyscy rzecz jasna, już się całkiem dobrze znali, więc trudno się dziwić, że nie zapałaliśmy zbytnią chęcią zawierania nowych znajomości w stosunku do przybysza.

Był całkiem wyrośnięty jak na siedmiolatka a do tego całkiem dobrze umięśniony. Co za tym idzie, był chyba najsilniejszy w całej naszej klasie. Prawie nie zdawał się z innymi dzieciakami, a zaś co się tyczy mnie, to nie wiem czy do połowy pierwszego semestru zamienił ze mną więcej niż dwa zdania. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest bardzo zamknięty w sobie, więc nie brał również udziału w żadnych klasowych zabawach chyba, że zmuszały go do tego określone lekcje.

Trudno się więc dziwić, że nie był w klasie zbyt lubiany. Zresztą, co ja mówię? Ledwo był tolerowany! Zresztą on sam również odpłacał klasie tym samym. Wedle starego porzekadła „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”, czasami stawał się naprawdę wredny. Czy to odebranie pieniędzy na lunch jednemu z dzieciaków, czy też liczne bójki w których nie miał sobie równych, czy znowu narzucanie swojego zdania innym osobom.

Trzeba uczciwie przyznać, że ja również za nim nie przepadałem... zresztą, kto lubi gdy druga osoba zaczyna uprzykrzać mu życie. Jednak... jak się końcu okazało, nie wszystko przedstawiało się tak jak to na początku sądziłem.

Wracałem kiedyś z rodzicami samochodem od znajomych i zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej aby zatankować oraz wstąpić na myjnię. Sami wiecie... pełna obsługa. Ha! Coś w sam raz dla osób, które nie przepadają za własnoręcznym myciem pojazdów. Mój tatusiek i ja nie byliśmy wyjątkami, zresztą... komu przy zdrowych zmysłach chce się czyścić auto przy czterdziestostopniowym upale.

Ale do rzeczy!

No więc jesteśmy na tej stacji i kogo widzę na boisku po drugiej stronie ulicy? Noo... a jakżeby inaczej! Wielki, groźny Steve we własnej osobie beztrosko grający w baseball z jakimiś małymi pyrtkami z przedszkola. Zdecydowanie wyglądał mi na bardzo szczęśliwego. Po minach dzieciaków również było widać, że go wprost ubóstwiają. Na pierwszy rzut oka gdzieś o cztery lata starszy od nich Steve, najwidoczniej sprawował funkcję trenera i to nawet całkiem nieźle mu to szło.

Nic więcej nie zobaczyłem, gdyż zostaliśmy szybko obsłużeni i bez dalszej zwłoki pojechaliśmy dalej. Czułem się trochę głupio ponieważ poczułem coś na kształt zazdrości. To uczucie szybko minęło, ale jednak coś w nim było. Jakby to powiedzieć... ujrzenie drugiej strony charakteru nie lubianego przeze mnie kolegi dało mi sporo do myślenia. Niektórzy mogliby mnie pewnie zacząć mitygować, żebym za bardzo nie filozofował, bo rzuci mi się to na mózg, ale trudno mi się było w tym momencie temu oprzeć. Ech... po prostu już taki jestem, a jeżeli się to wam nie podoba, to trudno! Zastrzelcie mnie!

No więc, jak to już wspomniałem wcześniej, to co zobaczyłem dało mi „troszkę” do myślenia. Doszedłem wtedy to następującego wniosku. Jeżeli potrafi być taki, jakim go właśnie widziałem, to nie może być aż tak zły na jakiego pozuje. Logiczne nie? OK... może nie za bardzo, ale dla umysłu sześciolatka taki wniosek miał wystarczający sens.

Wszystko się zmieniło po pewnej totalnej bójce. Tak, tak. Dobrze mówię. TOTALNEJ BÓJCE. Któregoś razu ja i Steve pobiliśmy się ze sobą. Zabawne ale nie jestem w stanie sobie nawet przypomnieć o co. Niemniej jednak walka była tak wyrównana, że po pewnym okresie czasu padliśmy wyczerpani na ziemię nie mogąc się ruszyć. Potem stała się rzecz niesłychana. Spojrzeliśmy na siebie spode łba i w następnej sekundzie zaśmiewaliśmy się do rozpuku. Dlaczego? Czy ja wiem? Akurat w tym momencie wydawało nam się to najbardziej odpowiednie. Kiedy chwilę później trochę odsapnęliśmy, zapadła niezręczna cisza. Pierwszy przerwał ją Steve.

- Wiesz co? – zapytał mnie.

- Mów!

- Jesteś w porządku.

Parsknąłem śmiechem i poklepałem go po ramieniu.

- Z przykrością muszę stwierdzić, że ty również.

Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Ty draniu!

- Tak! To ja! – skinąłem teatralnie głową.

Wyciągnąłem do niego grabę, a on ją uścisnął.

- Przyjaciele? – zapytałem.

- Przyjaciele. – potwierdził.

I tak też, przy niewielkiej pomocy całkiem ostrej bójki, zyskałem jednego z moich najlepszych przyjaciół. Dziwacznie się to wszystko ułożyło, nie sądzicie? Zresztą... czy to się stało w ten, czy też w inny sposób, zdobycie nowej szczerej przyjaźni jest warte każdej ceny i to w dodatku jeszcze takiej. Z biegiem czasu przekonałem się, że Steve jest kumplem na którym zawsze można było polegać. Oczywiście co za tym idzie, on zawsze mógł polegać na mnie. Nie będę się nad tym zbytnio rozpisywał... bo i co tu dużo mówić? Przyjaźń to przyjaźń! Prawda?

- ...i wyobraź sobie, że złapali Helen za ręce i nogi i taką jaką stała, bez najmniejszego ostrzeżenia wrzucili do basenu. Wszyscy co tam byli po prostu pokładani się ze śmiechu...

Ech! Życie ucznia szkoły podstawowej upłynęło mi bez większych problemów czy też niespodzianek. Przedmioty mnie ciekawiły, nauka szła jak po sznureczku, miałem dużo kolegów i... Hmm! Koleżanek... He, he, he! Właśnie... Koleżanki! To jest dopiero ciekawy temat (przynajmniej dla mnie). Pozwólcie na razie jednak, że kwestię płci pięknej poruszę nieco później. Nie, nie, nie! Znowu nie myślcie, że jest tego aż tak dużo tylko... Aaaa! Zresztą sami się potem przekonacie.

O czym to ja chciałem powiedzieć? Aha! Już wiem!

Co sądzicie o prochach? Niezłe pytanie co? Tak ni z tego ni z owego, strzelam wam takim tekstem. Dla tych którzy nieco wolniej kojarzą nieco sprecyzuję... Jakie macie zdanie na temat narkotyków, czy może bardziej naukowo – związków i substancji odurzających zwanych potocznie prochami. Hę? Czekam...

Kogokolwiek byście się nie spytali na ulicy, ten wam powie bez większego zastanowienia, że narkotyki to jedno wielkie gówno! W porządku... to jest opinia jak najbardziej na miejscu. Ale skąd możecie mieć pewność, co ta pytana osoba w rzeczywistości myśli? Co ona tak naprawdę o tym sądzi? Czy bierze, czy może brała, czy też w życiu nawet nie zobaczyła ani jednego narkotyku na oczy. NIE! Tego właśnie nie jesteście w stanie się dowiedzieć. Noo... chyba, że tej osobie przystawicie pistolet do głowy to pewnie uzyskacie żądane odpowiedzi. Rozwiązanie nieco drastyczne, ale może się sprawdzać... Ale nie o to mi chodzi! Pytanie: Skoro wszyscy wiedzą, że prochy to jedno wielkie szambo, to dlaczego coraz więcej nas w nie wpada i to przeważnie z własnej woli. Odpowiedź: Bo sami tego chcemy!

Podniosą się pewnie teraz głosy protestu, że... Jak tak mogę mówić? Co mi do głowy przychodzi? I że w ogóle mam porąbane we łbie!

W takim razie pozwolę sobie to dokładniej wyjaśnić (jakbym robił coś innego od początku tego tekstu!). Jestem święcie przekonany, że to co powiedziałem nie mija się z prawdą. Ludzie sami pragną pakować się w kłopoty, bo to leży w ich naturze. Jasne, że jedni robią to mniej świadomie lub z mniejszą chęcią od innych, ale tak czy inaczej, wszyscy zmierzają do tego samego. Do niczym nie uzasadnionego ryzyka.

Weźmy te narkotyki. Ile się o nich mówi w radiu, telewizji, środkach masowego przekazu. Zgodnym chórem można usłyszeć, że prochy wcale nie są cacy, że powodują choroby, uzależnienie, zmiany zachowania, śmierć... Jednym zdaniem: Wszystko co złe, to właśnie narkotyki! W takim razie dlaczego, skoro jesteśmy tym wszystkim na okrągło bombardowani, populacja ćpunów nie tylko się nie zmniejsza, ale nawet coraz bardziej się rozrasta? To przecież jest czysta paranoja! DLACZEGO?

Po prostu człowiek to istota, która nie może spokojnie żyć w idealnym świecie. Zawsze coś zepsuje, do czegoś się przyczepi, coś mu się nie spodoba. Żyjąc w idealnym świecie bez jakiegokolwiek zagrożenia zewnętrznego czy wewnętrznego, prędzej czy później na pewno strzeliłby sobie prosto w łeb. Jasne! Wszyscy pragną idealnego świata i żyjąc ciągle starają się do niego dotrzeć, ale... to nie jest możliwe. Bo co to by było za życie bez odrobiny ryzyka, dreszczyku emocji gdy robimy coś zakazanego czy też strachu, że może nam się przytrafić jakieś nieszczęście?

Pewnie nie jesteście przekonani, więc może spróbuje z innej strony...

Na pewno marzyliście kiedyś o tym, aby dokonać czegoś znaczącego. Czegoś co by zmieniło cały świat, a wam samym przyniosło przy okazji kupę szmalu! Ha! Wszyscy mieli takie marzenia. Ja również.

Jeden z tych „rewolucyjnych” pomysłów wpadł mi kiedyś do głowy. Miałem wtedy bodajże... siedem i pół roku. Z racji tego, że mój ukochany dziadziuś palił papierosy jak smok (dosłownie odpalał jednego peta od drugiego) i przez to miał ciągłe kłopoty ze zdrowiem. Wtedy to sobie pomyślałem, żeby wynaleźć „zdrowego papierosa”. Tak! „Zdrowego papierosa”. Śmiejcie się do woli, ale w umyśle dzieciaka to naprawdę miało sens (może nawet dalej ma). Co wymyśliłem? To proste.

Jeżeli tylu ludzi na świecie pali papierosy, bo już nie potrafi lub nie chce ich rzucić, a co za tym idzie coraz bardziej zatruwa swój organizm, to jaką furorę zrobiły by papierosy, które można palić do woli, a które nie są nawet w najmniejszym stopniu szkodliwe dla zdrowia? Nie myślcie sobie, że było to jakieś szczytne marzenie z mojej strony. Bynajmniej! Moje plany były jak najbardziej nastawione na zysk! Oczami wyobraźni widziałem całe góry forsy, które by z każdą minutą rosły, bo ludzie na całym świecie kupowaliby tylko moje, „zdrowe” papierosy. Myślałem sobie, że kto by chciał kupować papierosy które niszczą zdrowie gdy ma do wyboru inne, tej samej jakości, ale nie powodujące chorób. Niby logiczne, prawda?

Eeeeee! Wielki błąd!

Z biegiem czasu zrozumiałem, że to marzenie nie ma szansy urzeczywistnienia, ale nie z powodów technologicznych. Co to to nie! Jestem pewien, że ktoś, kiedyś wynajdzie sposób na pozbycie się z petów tych substancji smolistych czy innych środków powodujących na przykład takiego raka płuc. Powolutku doszedłem do wniosku, że wcale by to wszystko tak różowo nie wyglądało. Co z tego, że na początku wszystkich by ogarnęła euforia z powodu takiego odkrycia, skoro i tak nic by to nie zmieniło. Tak! To by absolutnie niczego nie zmieniło. Każdy kto myśli, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko by się poprawiło jest bardzo, ale to bardzo naiwny. Człowiek to bardzo przewrotne cholerstwo! Wiem to po samym sobie!

Gdyby zabrakło tego „dreszczyku” podczas palenia papierosów, to co by zostało? Powiem wam. Jedno, wielkie NIC! Czym jest palenie bez obawy o własne zdrowie? Ano tym samym co strzelanie do siebie ślepymi nabojami z odległości stu pięćdziesięciu metrów! Jaki jest sens zarówno takiego palenia, jak i takiego strzelania? Noo...? Każdy kto powie, że ABSOLUTNIE ŻADEN, wygrał bona na korniszona i cztery raty na dwie spłaty!

Po prostu ani ja, ani Ty lub Ta którzy czytacie ten tekst, ani nikt inny na tym świecie nie potrafi żyć bez choćby jednego zagrożenia. To nie jest fizycznie czy też psychicznie możliwe. Przechodzisz przez ulicę – zagrożenie, kąpiesz się w wannie – zagrożenie, wkładasz wtyczkę do kontaktu – zagrożenie, mówisz stu pięćdziesięciu kilogramowemu ochroniarzowi stojącemu przed nocnym klubem aby się cię wpuścił do środka bo inaczej mu spuścisz łomot – zagrożenie, itp. Takie przykłady można by ciągnąć w miliony.

Wynika z tego wszystkiego jedno... Wszyscy jesteśmy skazani na siebie samych, a to jest nasz największy wróg jakiego moglibyśmy sobie kiedykolwiek zdobyć. Koniec. Kropka.

Wróćmy może teraz jednak do tych narkotyków.

Z prochami zetknąłem się po raz pierwszy w trzeciej klasie podstawówki. Miałem wtedy bodajże dziewięć lat, czy tak coś koło tego... Miałem w klasie kumpla, który nazywał się Andy. Był dobrym uczniem, bogatym, z porządnego domu, trochę zarozumiałym ale dającym się bez większego problemu lubić. Poszliśmy kiedyś całą paczką (czyt. w pięć osób) po szkole do parku i jak zwykle to bywa zaczęliśmy o czymś gadać, coś robić... jak to zwykle bywało. Znaleźliśmy sobie potem jakieś miejsce w zagajniku i ci co zwykle w takich sytuacjach palili to oczywiście zaczęli palić. Osobiście nie czułem nigdy zbytniego pociągu do papierosów. Po prostu zawsze uważałem je za absolutnie nie warte zachodu i nie potrafiłem zrozumieć co niektórzy moi kumple w nich widzą. Ale w sumie przecież każdy ma swoje gusta. Nie znaczy to również, że nigdy nie paliłem! Ludzie... przecież byłem już prawie nastolatkiem! Jasne, że podpalałem papierosów. Choć tylko i wyłącznie do towarzystwa. Rzadko bo rzadko, ale to też się przecież liczyło. Jednak z ręką na sercu przyznaję, że tego nie znosiłem. Co to za przyjemność, zaciągnąć się parę razy i mieć potem przez cały dzień w gębie jakiś idiotyczny smak siana, nie wspominając już o strachu aby rodzice nie wyczuli, że się paliło. Co jednak można począć gdy całe towarzystwo podpala, przecież nie można się wyróżniać? Chcąc nie chcą trzeba się było dostosować.

Ech... znowu ta logika smarkacza!

Niemniej siedliśmy sobie w tym parku. Andy, Jack, Nick, drugi Jack i Ja. Nick wyciągnął z plecaka paczkę petów z filtrem i jako dobry kolega zaczął wszystkich częstować. Całe szczęście, że jeden z Jacków również nie palił więc bez większego problemu odmówiłem poczęstunku. Tak to Andy, Nick i Jack zapalili sobie sami. Kiedy skończyli palić, Andy z tajemniczą miną zapowiedział, że ma coś specjalnego. Zaciekawieni skupiliśmy się wokół niego.

- Co przyniosłeś? – zapytałem.

Sięgnął do plecaka i po chwili wyciągnął coś z niego trzymając w zaciśniętej dłoni.

- Podprowadziłem to dziś rano mojemu starszemu bratu. Trzymał to na samym dole swojej szuflady. – powiedział z dumą i powoli rozwarł zaciśniętą dłoń.

Naszym oczom ukazał się jakiś dziwny papieros. Był bez filtra, jakiś taki dziwnie zmięty, nie widać było również ani śladu tytoniu. Jakiś taki śmieszny, ale sposób w jaki obchodził się z nim Andy dawał do zrozumienia, że nie jest to zwykły pet.

- Co to jest? – Zapytał jeden z Jacków.

- Jak to co? – uśmiechnął się z wyższością – Trawka.

- TRAWKA. – zaskoczeni powtarzaliśmy sobie ten wyraz z ust do ust.

A więc tak wygląda trawka. – pomyślałem – Wcale nie wygląda groźnie. Nigdy wcześniej nie miałem kontaktu z jakimkolwiek narkotykiem, więc trochę zaskoczyło mnie to, że o takie małe coś, robi się tyle szumu. Czy to w szkole, czy w domu, czy wszędzie indziej gdzie o tym mówiono, zawsze określano trawkę czy też jakiś inny narkotyk, jako coś bardzo złego, coś co jest zakazane pod groźbą ostrej kary.

Andy chwycił skręta w dwa palce i podstawił mi pod nos.

- Zapalisz.

- Nie, dzięki. – miałem nadzieję, że z mojego głosu bije pewność.

- Na pewno?

- Tak. Wolę się trzymać od tego z daleka.

O mało co szlag mnie nie trafił gdy zobaczyłem na jego twarzy pełen politowania uśmiech.

- Coś ty! To przecież nie jest niebezpieczne! To tylko zwykła trawka.

- Wiem, ale mimo to nie chcę!

Wywrócił oczami z dezaprobatą.

- Jak nie to nie! Nikt nikogo nie zmusza. A wy chłopaki? – zwrócił się do pozostałych – Palicie na spółkę?

Okazało się, że reszta też nie miała na to zbytniej ochoty. W końcu jednak jeden z Jacków, po długich namowach ze strony Andyego, zgodził się razem z nim zapalić. Rozsiedli się wygodnie na zwalonym konarze drzewa po czym jeden drugiemu podsunął płonącą zapałkę i podpalił peta. Każdy z nich pociągał ze skręta parę razy którego po chwili podawał drugiemu. Robili miny straszliwie dorosłych i co chwila słychać było ich okrzyki zachwytu.

- Ekstra!

- Chłopaki, musicie tego spróbować!

- To jest naprawdę cool!

Jestem pewien, że odgrywali przed nami niewielkie przedstawienie, aby nie zdradzić się z tym, że może im to na przykład, ani trochę nie smakować. Robili rozmarzone miny i coraz częściej spoglądali na nas z wyższością... Nie trwało to jednak zbyt długo...

Za każdym razem jak przypomnę sobie co zaraz potem nastąpiło, chce mi się wyć ze śmiechu. Widzę tę scenę z niezwykłą wprost wyrazistością. Sekunda po sekundzie, minuta po minucie. Co się stało, pytacie? Ano... to! W jednej chwili patrzę na ich niesamowicie zadowolone miny, a już w następnej bez najmniejszego ostrzeżenia tych dwoje zaczyna rzygać jak koty co nażarły się piasku! Trwało to coś około pięciu minut. Wiem... pewnie zastanawiacie się co znajduję w tym takiego śmiesznego? A tak po prostu! W jednym momencie ci dwaj siedzieli rozanieleni spożywaniem zakazanego owocu, a już w następnym ten „owoc” wyszedł im całkowicie bokiem... albo raczej - przełykiem! Przyznajcie! Czyż to nie jest ironia w najlepszym jej wydaniu?

OK. Koniec śmichów-chihów jak na razie. No cóż... nie myślcie, że wszystko skończyło się happy endem, że moi kumple nauczeni tym przykrym doświadczeniem, całkowicie zrazili się do tego typu eksperymentowania. Bynajmniej! Jak to bywa z używkami, rzadko które z nich mają działanie natychmiastowe. Zwykle bywa tak, że ich efekty pojawiają się dopiero po krótkim okresie czasu. Tak również było w tym przypadku... Kto wie! Pewnie dlatego, że był to pierwszy skręt jakiego w ogóle wypalili. Nie mniej jednak gdzieś dopiero po pięciu minutach, zaczęli odczuwać... to wszystko co chcieli.

Pewnie powiecie, że cóż może dać do odczucia jedna trawka? Hmm... nie zapominajcie moi drodzy, że pierwsze działanie jest najmocniejsze. Tak jest zawsze i... tak zawsze będzie.

Skąd mam pewność, że tak właśnie było. Przecież mam oczy! W odróżnieniu od tego co próbowali udowodnić jeszcze parę minut wcześniej podczas palenia, później jakby trochę przycichli. Może nie byłoby to zbyt dziwne gdyby zachowywali się tak na co dzień. Od razu jednak rzuca się w oczy fakt, gdy dwóch facetów którzy we krwi mają chyba paplanie o wszystkim co popadnie, nagle cichnie. Zresztą... wystarczyło spojrzeć prosto w ich rozbiegane oczka, żeby zrozumieć, że są nawaleni jak ruski czołg. Wierzcie mi! Aby to stwierdzić naprawdę nie potrzeba wielkiego geniusza!

Co gorsza... widać było, że taki stan im odpowiada.

Hmm... można o mnie powiedzieć wiele rzeczy. Dużo w życiu robiłem, czasami nawet rzeczy których normalny, dobrze wychowany człowiek by nie zrobił. Miałem swoje wyskoki i niejednokrotnie pakowałem się różne sytuacje tylko i wyłącznie dzięki mojej głupocie... Na pewno nie byłem święty, jednak... NIGDY, ale to naprawdę NIGDY nie sięgnąłem po narkotyki. Jasne, że mnie korciły... kogo nie korcą? Zdawałem sobie jednak sprawę, że prochy to jest coś, w co żaden zdrowo myślący człowiek nie powinien się pakować. No cóż! Uznajcie mnie za durnia, ale ja również tak uważałem. Koniec... kropka! Ponownie!

- ...obawiam się, że niewiele więcej możemy już zrobić.

- Ale...

- Teraz wszystko zależy od niego.

Powiedzcie... jak można żyć nie potrafiąc docenić otaczającego nas świata? Choć bardzo się staram, nigdy nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy nie umieją cieszyć się otaczającym ich światem jako czymś wyjątkowym. Nasze otoczenie jest tak samo piękne jak i tajemnicze. Jego prawami rządzą czasem rzeczy, których nikt nie jest w stanie wytłumaczyć.

Kto wie? Może jestem wyjątkiem, ale naprawdę staram się doceniać matkę naturę. Bardzo lubię i cenię jej nieustające piękno. Nie znaczy to jednak, że jestem jakimś porąbanym ekologiem, który reaguje świętym oburzeniem na leżący na trawniku papierek po lodach. Staram się po prostu być dla otaczającej mnie przyrody jak najmniej upierdliwy. Tak było zawsze i myślę, że już mi tak pozostanie.

Odkąd pamiętam dużą miarę przywiązywałem do ogólnej estetyki matki natury. Dzięki niej potrafiłem i nadal potrafię się na jakiś czas wyłączyć... wyciszyć... zebrać rozbiegane myśli. Piękne zachody słońca, imponujące swoją wielkością liczne masywy górskie, spienione fale oceanu, delikatny dotyk kropel deszczu spadających na twarz... to wszystko staram się docenić. Nigdy nie wiadomo kiedy nam tego wszystkiego zabraknie.

Zawsze byłem niepoprawnym marzycielem. Mogłem godzinami siedzieć na brzegu morza i patrzyć w fale nie nudząc się ani trochę, podczas gdy w mojej głowie powstawały jakieś fantastyczne historie, które coraz to starałem się udoskonalać i pielęgnować. Nigdy też nie przeszkadzały mi z tego powodu jakieś złośliwe komentarze czy też inne żartobliwe przytyki. Byłem jaki byłem, a to bardzo mi się podobało i nie zamierzałem się zmieniać.

Miałem kiedyś sen. Bardzo realistyczny. Jeden z tych co zdajesz sobie sprawę, że śnisz, ale nawet jeżeli się uszczypniesz to nie jesteś stanie się obudzić. Widziałem w nim pewną postać. Z zaskoczeniem zauważyłem, że był to mój przyjaciel Steve. Był mały. Wyglądał na około sześć lat i to dokładnie tak samo jak podczas naszego pierwszego spotkania. Ja za to byłem normalnie duży. Normalny, wysoki siedemnastolatek. Byliśmy na terenie starego, opuszczonego magazynu i rzucaliśmy kamieniami w szyby w oknach. Mi szło znacznie lepiej. Byłem wyższy, mocniej rzucałem i miałem lepsze oko, Steve natomiast był taki mały, że ledwo potrafił dorzucić do pierwszego piętra, a tam już niestety wszystkie okna były wybite. Pamiętam swój śmiech, jak się z niego nabijałem, że jestem od niego lepszy.

I wtedy to Steve wziął swoją małą rączką, jeden z najmniejszych kamieni leżących na ziemi. Wycelował i rzucił wysoko i mocno w kierunku największego i będącego na najwyższej wysokości przepięknego witraża. Był on tak wysoko, że nawet ja nie mogłem go dosięgnąć kamieniem. Toteż z jeszcze większym zdumieniem zaobserwowałem, tysiące różnokolorowych szkiełek, które rozprysły się po celnym trafieniu mojego małego przyjaciela. Padające nie wiadomo skąd słońce tańczyło radośnie wśród lecących w powietrzu szklanych drobinek, a te delikatnym deszczem spadły na Steva, pokrywając go całkowicie.

Zamrugałem powiekami i popatrzyłem w miejsce gdzie jeszcze przed momentem stał chłopak, teraz nie było tam nic poza płaskim, szklanym dywanem. Nigdzie go nie było.

Nagle usłyszałem dobiegające zza moich pleców wołanie. Odwróciłem się i zobaczyłem, normalnego-siedemnastoletniego Steva, który wesoło machał mi ręką na pożegnanie. Chciałem podejść do niego, aby dowiedzieć się dokąd idzie, ale nie mogłem się poruszyć. Patrzyłem za nim chwilę, aż zupełnie zniknął w rozbłysku białego światła, które pojawiło się nie wiadomo skąd.

Potem obudziłem się i przetarłem oczy.

- Chryste! – powiedziałem do siebie – Co za durny sen.

Podniosłem się z łóżka i poszedłem do łazienki aby się umyć. Delikatne wspomnienie dziwnego snu rozwiało się szybko jak poranna mgła. Po krótkiej chwili zupełnie o nim zapomniałem. Tak było do samego popołudnia.

Jak to zwykle robiliśmy, zaraz po skończeniu szkoły wybraliśmy się całą paczką na boisko pograć w baseball. Byliśmy w całkiem dobrych humorach, bo matematyczka oddała dzisiaj w szkole testy, które pisaliśmy ostatnio i wyniki były całkiem do przyjęcia. Postanowiliśmy się więc oddać zasłużonemu relaksowi. Szybko podzieliliśmy się na dwie drużyny po czym dokooptowaliśmy paru innych chłopaków, aby było wystarczająco dużo zawodników do stworzenia dwóch drużyn.

Zauważyłem, że Steve jest dzisiaj trochę przygaszony.

- Co ci się stało? – zapytałem w pewnym momencie.

- O czym ty mówisz? – zdziwił się.

- Wyglądasz jakbyś miał jakiś poważny problem.

Machnął lekceważąco ręką.

- Ech... nic ważnego! Szkoda gadać.

- Jeżeli nic ważnego, to może będę mógł pomóc. – zaofiarowałem się.

- No dobra. Chodzi o Bess.

- Twoją siostrzyczkę. Co się z nią stało?

- Jak na razie nic. Lepiej spytaj, co może się stać?

- OK. Co może się stać z twoją siostrą?

- Nie podoba mi się jej nowy chłopak.

Parsknąłem niepohamowanym śmiechem. Przyjaciel popatrzył na mnie z wyrzutem.

- No i czego suszysz zęby?

- Z czego? Jeszcze się pytasz? – zapytałem, kiedy już się trochę uspokoiłem – Powiedz mi, czy jakikolwiek chłopak twojej siostry ci się kiedykolwiek spodobał?

- Nie. – zgodził się potulnie – Jednak to nie ma najmniejszego znaczenia.

- Ty hipokryto! – oskarżycielsko wskazałem go palcem – Więc co widzisz akurat w tym nowym.

Roześmiana twarz Steva natychmiast spoważniała.

- Przyznaję, że w poprzednich przypadkach może trochę przesadzałem, ale z tego chłopaka którego ma obecnie, jest naprawdę kawał sukinsyna. Przypomina zachowaniem szczura, który poluje na ser. Bess jest nim na razie zaślepiona, ale ja znam ten typ ludzi. Gwałtowny i małostkowy szczyl, nie liczący się z nikim, a szczególnie nie szanujący kobiet.

Śmiertelnie poważny ton jego głosu sprawił, że natychmiast przestałem dowcipkować.

- Jeżeli tak rzeczywiście uważasz, to dlaczego jej o tym nie powiesz?

- Nie gadaj głupot. – żachnął się Steve – Po ostatniej naszej kłótni, jest na mnie wściekła jak diabli, gdybym coś jej teraz powiedział, po prostu nie uwierzyłaby mi. Zresztą... co innego jest wyrażać swoje niezadowolenie, a co innego jest mieszać się w rozterki sercowe drugiej osoby. Nawet wtedy, gdy jest to moja własna siostrzyczka.

- Masz rację... – powiedziałem poważnie – ...ale co z tym chłopakiem?

c.d.n. ---- jeśli tylko chcecie? :)


09 maja 2008 14:40:51
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Utwórz nowy wątek Odpowiedz w wątku  [ Posty: 1 ] 


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający to forum: Brak zalogowanych użytkowników i 0 gości


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów

Skocz do: